Polacy uwielbiają przeklinać jakiekolwiek podatki, którymi uszczęśliwia nas nasz kraj. Rodacy mają tendencję do mówienia, że oddanie czegokolwiek na państwo, to rozpasany komunizm i hodowanie urzędasów. Odczucia te mogą być po części powiązane z jakością np. służby zdrowia, jaką kraj oferuje. Oczywiście co jakiś czas człowieka walnie między oczy, że roczna winieta na jeżdżenie po austriackich autostradach kosztuje 91,10 euro, co przy cenach dróg w Polsce jest niesamowitą okazją. Co jest dość ciekawe, na skali Europy wcale nie mamy tak źle, ale ludzie nienawidzą płacić czegokolwiek na rzecz kraju. Dobrze wiemy, że nasze pieniądze idą na Sasinalia i banki, a nie na szkolnictwo i służbę zdrowia. Usłyszenie od Brytyjczyka lub Kanadyjczyka, że nie ma problemu z podatkami, nie jest zjawiskiem unikatowym. Znam parę osób w Polsce, które mogłyby powiedzieć to samo, ale jest to mniejszość. Chciałbym jednak zobaczyć miny ludzi, niekoniecznie Korwinistów, którym przyszłoby organizować życie we Włoszech.
Po pierwsze, żeby legalnie pracować potrzebny jest numer podatkowy. Szkoła zorganizowała nam wspólną wyprawę po ten magiczny papier. Spotkaliśmy się o 9 przed teatrem miejskim i ruszyli do pobliskiego biura podatkowego. Dość szybko okazało się, że wiele z tego nie będzie: w ramach walki z zarazą włoskie urzędy zredukowały dni pracy do dwóch w tygodniu. Pocałowaliśmy więc klamkę i rozeszli się do domów. Drugie podejście, w kilka dni, później poszło nieco lepiej. Umówiliśmy się o 8:30, o 9 przed urząd wyszedł pan w mundurze i zrobił listę kolejkową. Otrzymaliśmy zaszczytny numer 47 i stanęli na krawężniku. Ponieważ żadnej tablicy nie było, procedura wyglądała tak, że pan wychodził, podawał numerek i nazwisko, a wywołana osoba dostępowała zaszczytu wejścia do urzędu. Lista szła nawet szybko, bo wiele osób po zapisaniu się poszła na kawę i często ich nie było, gdy wywoływano ich szczęśliwy numerek. Po niecałej godzinie nastała nasza kolej, weszliśmy i otrzymaliśmy święty numer podatkowy. Po odkryciu miejsca mej produkcji, pan urzędnik skomplementował Kraków, że spędził tam wspaniałe wakacje kilka lat temu. Powiedzmy, że poszło to sprawnie.
Jedną z rzeczy, którą zaobserwowałem już pierwszego dnia mego pobytu we Włoszech, był brak internetu w mieszkaniu. Właściciel powiedział, że mogę dostać modem do karty SIM i ogarnąć sobie łącze z telefonii komórkowej. Śmiem powiedzieć, że jeszcze przed pandemią internet wpisałbym na listę rzeczy tak niezbędnych do życia, jak woda i prąd, a przy tym, ile uczenia obecnie odbywa się online, uważam, że posadzenie nauczyciela w mieszkaniu bez dobrego łącza to bardzo dziwne rozwiązanie. W podobnej sytuacji znalazły się jeszcze dwie znane mi osoby. Podobno podpięcie internetu we Włoszech trwa długo. Rezygnacja jeszcze dłużej. W efekcie ludzie specjalizujący się w wynajmie krótkoterminowym (czytaj: dziesięć miesięcy) nie chcą zakładać sobie na szyję pętli internetowej. Zanim w końcu udało mi się dotrzeć ze współpracowniczką do salonu telefonii komórkowej minęły cztery dni. W tym czasie korzystałem z internetu w szkole, a gdy naszła mnie potrzeba wieczorem, szedłem około dziesięciu minut pod McDonald’s. Przypomniały mi się czasy życia w Gruzji, gdzie po paru miesiącach miałem rozpracowane całe Tbilisi pod kątem dostępu do Wifi. Tylko to była Gruzja w latach 2011-12, a nie kraj UE w 2020.
Ostatecznie zdobyłem kartę SIM z planem taryfowym 50GB w niezgorszej cenie 9,99 euro za miesiąc. Pan zaoferował mi numer z odzysku, żeby było taniej i spytał, czy się zgadzam. Powiedziałem, że jest mi to obojętne. Co mnie zdziwiło, powiedział, że po odbiór karty SIM miałem wrócić po paru godzinach, bo ją trzeba wyczyścić i ponownie aktywować. Potem zaś mogłem zapłacić 15,99 euro za aktywację karty. Zemdlałem, bo takich opłat w Polsce nie widziałem w ciągu ostatnich kilkunastu lat. Ba, w żadnym znanym mi kraju nie golą tak strasznie za kartę SIM.
Ostatecznie zdobyłem kartę SIM z planem taryfowym 50GB w niezgorszej cenie 9,99 euro za miesiąc. Pan zaoferował mi numer z odzysku, żeby było taniej i spytał, czy się zgadzam. Powiedziałem, że jest mi to obojętne. Co mnie zdziwiło, powiedział, że po odbiór karty SIM miałem wrócić po paru godzinach, bo ją trzeba wyczyścić i ponownie aktywować. Potem zaś mogłem zapłacić 15,99 euro za aktywację karty. Zemdlałem, bo takich opłat w Polsce nie widziałem w ciągu ostatnich kilkunastu lat. Ba, w żadnym znanym mi kraju nie golą tak strasznie za kartę SIM.
Cały mój pierwszy tydzień naznaczony był tak radosnymi opłatami. Rejestracja umowy najmu mieszkania kosztuje 98 euro. Sumę tę pokrywa się pół na pół z właścicielem mieszkania. Ta radość ma dalsze odcinki: gdy co miesiąc płacę za moje mieszkanie, muszę wnieść opłatę za znaczek skarbowy. Kosztuje 2 euro, co może nie jest fortuną, ale ilekroć widzę ten znaczek, to mnie trafia.
Inną okazją do rozstania się z dwoma euro jest płacenie za prąd. Sprawa nie jest skomplikowana, idzie się do sklepu z papierosami, płaci rachunek i opłatę za wniesienie opłaty.
Inną konieczną do załatwienia rzeczą było konto bankowe. Pierwsza wizyta w banku zakończyła się częściowym powodzeniem: po godzinie moja brytyjska współpracowniczka wyszła z kartą i bankowością internetową, ale okazało się, że karta przeznaczona dla mnie już do kogoś należy. Pan wyjaśniał, że to nie ma prawa się zdarzyć. Niemniej zdarzyło się. Do banku musiałem wybrać się ponownie, ponownie podpisać się około dwudziestu razy (nie przesadzam) i mogłem już odebrać kartę, którą podobno skasowali tej drugiej osobie. Z duszą na ramieniu wziąłem kawałek plastiku i stwierdziłem, że chyba ledwo przyjdą jakieś pieniądze, to będę musiał wszystkie wypłacić. Tu nieco pomógł mi bank, bo z pierwszego przelewu skasował mi 26,99 euro opłaty za prowadzenie konta i posiadanie karty prepaid. Karta ma limit 5000 euro (przekroczenie go przy mojej pensji raczej mi nie grozi) i jest to po prostu prepaid klasy mniej więcej kart wydawanych przez BZ WBK w okolicach roku 2008. Wówczas kosztowały one 10-15 PLN. Dlaczego w 2020 roku we Włoszech płacę aż tak wiele? Nie wiem. Kusi mnie napisać do Giuseppe Comte z pytaniem albo dwoma. Mój bank to zresztą grupa fajnych komediantów, bo ilekroć wypłacam pieniądze z bankomatu, to otrzymuję pytanie, czy chciałbym złożyć datek np. na włoskich muzyków poszkodowanych przez Covid.
Od wielu lat zafascynowany byłem włoskim fenomenem coperto, czyli „napiwku” doliczanego do rachunku. Nie jest to napiwek, tradycyjnie jest to opłata za używanie stołu, obrusa i sztućców. Jeżeli pójdziemy do ładnej restauracji i za posiedzenie mamy jakieś 15 euro, to coperto w wysokości 2 euro jest w miarę do przyjęcia. Mój problem zaczyna się, gdy trafiam do restauracji, gdzie do rachunku na poziomie 8 euro dostaję coperto w wysokości 2,5 euro, a jedzenie może być podane i na tekturze. Absolutnym rekordem jest kawiarnia w centrum Reggio, gdzie do kawy za 0,8 euro zapłaciłem coperto w wysokości 1 euro. Gdyby jeszcze obsługa powalała szybkością i fachowością, to dobrze, ale jeżeli jest się ignorowanym, dania podawane są na odwal się, a jakość jedzenia jest taka sobie, to mam pewne kłopoty z dawaniem 20% napiwków. Powoli człowiek się uczy, że np. kawa wypita na stojąco przy barze nie zostaje obciążona coperto, ale przy stoliku już tak. Jakiś sens i logika w tym jest, ale na litość boską…
Inną radością jest servizio, czyli za przyjście do restauracji w większej grupie osób. Ten piękny zwyczaj trafił i do Warszawy, gdzie np. restauracja Shuka dolicza do rachunku 15% dla grup większych niż cztery osoby. Restauracja Shuka jest świetna i warta nawet większych pieniędzy, ale tendencja do walenia opłatami za przyjście do lokalu mnie odrzuca.
Jestem pewien, że suma opłat jakie do tej pory złożyłem na rzecz państwa włoskiego i różnych prywatnych podmiotów tu funkcjonujących nie została jeszcze wyczerpana. Nie mam wątpliwości, że jeszcze nieraz mnie walną między oczy. Pozostaje nadzieja, że będzie to bliżej 2 niż 98 euro.
Inną konieczną do załatwienia rzeczą było konto bankowe. Pierwsza wizyta w banku zakończyła się częściowym powodzeniem: po godzinie moja brytyjska współpracowniczka wyszła z kartą i bankowością internetową, ale okazało się, że karta przeznaczona dla mnie już do kogoś należy. Pan wyjaśniał, że to nie ma prawa się zdarzyć. Niemniej zdarzyło się. Do banku musiałem wybrać się ponownie, ponownie podpisać się około dwudziestu razy (nie przesadzam) i mogłem już odebrać kartę, którą podobno skasowali tej drugiej osobie. Z duszą na ramieniu wziąłem kawałek plastiku i stwierdziłem, że chyba ledwo przyjdą jakieś pieniądze, to będę musiał wszystkie wypłacić. Tu nieco pomógł mi bank, bo z pierwszego przelewu skasował mi 26,99 euro opłaty za prowadzenie konta i posiadanie karty prepaid. Karta ma limit 5000 euro (przekroczenie go przy mojej pensji raczej mi nie grozi) i jest to po prostu prepaid klasy mniej więcej kart wydawanych przez BZ WBK w okolicach roku 2008. Wówczas kosztowały one 10-15 PLN. Dlaczego w 2020 roku we Włoszech płacę aż tak wiele? Nie wiem. Kusi mnie napisać do Giuseppe Comte z pytaniem albo dwoma. Mój bank to zresztą grupa fajnych komediantów, bo ilekroć wypłacam pieniądze z bankomatu, to otrzymuję pytanie, czy chciałbym złożyć datek np. na włoskich muzyków poszkodowanych przez Covid.
Od wielu lat zafascynowany byłem włoskim fenomenem coperto, czyli „napiwku” doliczanego do rachunku. Nie jest to napiwek, tradycyjnie jest to opłata za używanie stołu, obrusa i sztućców. Jeżeli pójdziemy do ładnej restauracji i za posiedzenie mamy jakieś 15 euro, to coperto w wysokości 2 euro jest w miarę do przyjęcia. Mój problem zaczyna się, gdy trafiam do restauracji, gdzie do rachunku na poziomie 8 euro dostaję coperto w wysokości 2,5 euro, a jedzenie może być podane i na tekturze. Absolutnym rekordem jest kawiarnia w centrum Reggio, gdzie do kawy za 0,8 euro zapłaciłem coperto w wysokości 1 euro. Gdyby jeszcze obsługa powalała szybkością i fachowością, to dobrze, ale jeżeli jest się ignorowanym, dania podawane są na odwal się, a jakość jedzenia jest taka sobie, to mam pewne kłopoty z dawaniem 20% napiwków. Powoli człowiek się uczy, że np. kawa wypita na stojąco przy barze nie zostaje obciążona coperto, ale przy stoliku już tak. Jakiś sens i logika w tym jest, ale na litość boską…
Inną radością jest servizio, czyli za przyjście do restauracji w większej grupie osób. Ten piękny zwyczaj trafił i do Warszawy, gdzie np. restauracja Shuka dolicza do rachunku 15% dla grup większych niż cztery osoby. Restauracja Shuka jest świetna i warta nawet większych pieniędzy, ale tendencja do walenia opłatami za przyjście do lokalu mnie odrzuca.
Jestem pewien, że suma opłat jakie do tej pory złożyłem na rzecz państwa włoskiego i różnych prywatnych podmiotów tu funkcjonujących nie została jeszcze wyczerpana. Nie mam wątpliwości, że jeszcze nieraz mnie walną między oczy. Pozostaje nadzieja, że będzie to bliżej 2 niż 98 euro.