Czekałem, by zobaczyć, co się wydarzy. Gotów byłem na tak zwane wszystko, ale niespodzianek nie było - wszystkie nauczycielki pytały mnie co u mojej żony.
- Chujowo – odpowiadałem większości.
Trochę więcej pogadałem z Raigul i Tamarą. Raigul wydawała się żywo przejęta, pytała o co chodzi, zaklinała się, że sama nie rozumie, że tak jeszcze nigdy nie było. Że może to jakieś nieporozumienie. Że przecież nie miał nikt żadnych zastrzeżeń. Ja na to wszystko mogłem odpowiedzieć tylko jednym: my też z tego nic, kurwa, nie rozumiemy. Po jakimś czasie zacząłem się zastanawiać, czy szkoła nie chciała zwolnić mnie, ale ponieważ słabo cokolwiek rozumieli, to przez pomyłkę zwolnili Aligatora. Nie byłaby to najdziwniejsza rzecz jaka spotkała mnie w Astanie.
Gdy w trakcie lunchu wpadłem na Assiyę, która zajmowała się obcokrajowcami, a do tego dała nam tę pracę, to myślałem, że dziewczyna zemdleje. Musiałem promieniować szczęściem, pozytywnymi uczuciami i miłością do świata. Uciekła przede mną. Dopiero drugiego dnia powiedziała, że umówimy się poza szkołą i nam wyjaśni. Do tego spotkania nigdy nie doszło, chociaż średnio co dwa tygodnie je proponowała, umawialiśmy termin, a ona je odwoływała, z przeróżnych powodów. Od pogody, poprzez zmęczenie, po obowiązki służbowe.
W drugim tygodniu w końcu Assiya odważyła się ze mną porozmawiać. Powiedziała, że zwolnienie Aligatora było związane ze skargami.
- Od kogo, na co?
- Wiele, wiele.
- Chcielibyśmy zobaczyć.
- Nie, to niemożliwe.
- Dobrze, to skoro rozmawiamy o skargach, to ja mam jedną. W kontrakcie jest absolutny zakaz podawania swojego numeru rodzicom. Tymczasem moja coteacherka dodała mnie do grupy na WhatsAppie i rodzice wydzwaniają do mnie wieczorami, a także w weekendy.
Assiya zamarła.
- Ale...jej...tego...nie...wolno...było...zrobić.
- Ale zrobiła. Jakie konsekwencje zostaną wyciągnięte?
- Poruszę ten temat na zebraniu.
- A jakie będą konsekwencje?
- Powiemy, żeby więcej tego nie robiła.
- Po co ma to robić ponownie, skoro wszyscy mają mój numer?
- ZMIEŃ NUMER!
- Nie bardzo mogę, bo całą bankowość mam do niego dowiązaną. Zresztą nawet jak zmienię, to będę musiał podać nowy na wewnętrznym kanale, bo mam taki obowiązek. Kontrakt zobowiązuje mnie do podania numer współpracownikom. Jaki to ma sens? Co zrobicie z tym, że złamała zapis kontraktu?
Odpowiedzi nie było. W tej rozmowie przewinęło się też, że szkoła obawia się, że może odejdę. Odparłem na to:
- Ja nie wiem, czy jutro nie zwolnicie mnie, więc wiele nie planuję.
- Nie, nie, zaufaj nam.
Tu mi już kredki wypadły z tornistra. Oczywiście, że wam zaufam. Jak każdy obywatel ZSRR Stalinowi w 1933.
Pewnego poniedziałku nakazano nam zostać po 17, żeby omówić rezultaty pierwszego semestru. Wyszła persona znana wszystkim, czyli pani Koulash. Wcześniej znałem ją tylko z opowiadań, że to Slayer, „War Ensemble” i „Seasons in the Abyss” w jednym. Przez cały rok nie udało mi się zrozumieć jaka była jej oficjalna funkcja i w jaki sposób moja praca miała być związana z jej. Ktoś powiedział mi, że była dyrektorem języków.
Chyba na swoim kroczu.
Pani Koulash miała 60+ lat i nie mówiła ani słowa po angielsku. Chyba nie mówiła też za dobrze po kazachsku, bo zawsze przemawiała po rosyjsku. W tym jak działała ta szkoła, absolutnie na miejscu było posadzenie osoby bez słowa angielskiego na stanowisku wicedyrektora ds. nauczania angielskiego.
Rozpoczęło się spotkanie. Przeklikano prezentację w Powerpoincie. Tempo było ekspresowe, ledwo widziałem, co która klasa wykręciła. Na pewno zrobiono to przez pomyłkę, a co ujrzałem, to moja wina. Więc:
- 86% ocen bardzo dobrych jako średnia poziomów!
Ale niektóre klasy wyrobiły nawet 96% ocen bardzo dobrych. Okazało się, że to są bardzo słabe wyniki, a wiadomo kto jest winien: NAUCZYCIELE! Jak się nie postaramy w następnym semestrze, to będzie z nami krucho. Jak nie umiemy uczyć, to mamy sobie iść do 1 klas, tam pracują prawdziwi nauczyciele. Od nich mamy się uczyć.
Trochę później dowiedziałem się, że dwójka RPAńców, którzy pracowali z klasami pierwszymi, dwa lata wcześniej wybrało panią Koulash na chrzestną swojej córki. Ruch ten okazał się genialny, wielokrotnie słyszeliśmy potem z jej ust, że to od nich mamy się uczyć. Ponieważ o nikim innym tak nie mówiła, pokazywało to jasno, że wiedzieli na jakiego konia postawić.
A jakaś przyzwoitość, honor, poczucie żenady? Ależ gdzie tam, znikną sobie pewnego dnia z Astany, a pani Koulash nigdy z niej nie wyjedzie, dziecko może się nawet nie dowiedzieć, że kopnął je taki zaszczyt, że ma za matkę chrzestną kobietę, z którą jej rodzice nie są w stanie zamienić ani słowa.
Jeszcze o pani Koulash: wysłuchanie kilku minut jej przemowy pozwoliło spokojnie zdiagnozować kilka chorób psychicznych. Z jakiegoś jednak powodu, zarówno lokalni jak i wcale niemało obcokrajowców, deklarowało, że jest ona bardzo dobrym fachowcem i mądrym człowiekiem. Tak, wprawdzie nie mówi po angielsku, jest dyrektorem językowym, ale to drobiazg. Nikt z obcokrajowców nie mógł się z nią skomunikować, ale co z tego? Zresztą pani Koulash miała nas wszystkich w dupie i ze mną też nie bardzo rozmawiała, chociaż mogła.
Do tego już po tym spotkaniu odkryłem, że lokalni nauczyciele tłumaczą swoim kolegom zza morza mądrości z zebrań w wersji solidnie ocenzurowanej, a najczęściej bzdurnej i idealizującej te mowy nienawiści. Trochę jak w „Życie jest piękne” Benigniego. Niektórzy zaczęli potem siadać ze mną, bo woleli moją wersję. Szkoła i pani Koulash były bardzo niezadowolone z faktu, że ktoś jest w stanie to naprawdę tłumaczyć i przybliżać ludziom realia w stylu „obłęd tego tygodnia” i „kogo dzisiaj zwyzywamy”.
Kilka dni potem tuż obok szkoły wybuchł pożar. Zapalił się transformator wysokiego napięcia, oczywiście odcięto prąd i wodę. Przestały działać łazienki. Przez jakieś dwie godziny czekano na powrót elektryczności, bezskutecznie. W szkole było ponad 1000 osób i czasem ktoś musiał skorzystać z toalety. W końcu koło godziny 11 smród jaki niosło korytarzami przebijał ten dochodzący z szaletów na Przystanku Woodstock i uczniów odesłano do domów, a raczej zadzwoniono po rodziców, żeby ich sobie zabrali. Zastanawiałem się, co będzie dalej, przecież siedzenie w pustej szkole nie ma sensu. Pani Koulash zwołała więc zebranie, na którym dała dalszy pokaz swojego pierdolnięcia.
Po pierwsze prąd wrócił i podobno niektórzy rodzice skarżyli się, że po co przyjechali po dzieci, skoro mogłyby się uczyć. Tak więc mamy wszyscy mówić, że ponieważ nie było prądu, to nie dało się ugotować obiadu, a nie mogliśmy trzymać nienakarmionych dzieci. Jak ktoś powie coś innego, to wylatuje z roboty. To był jednak dopiero początek:
- następnie opowiedziano o tym, że podczas wuefu jakiś uczeń walnął się w głowę, a nauczyciel nie zareagował na tę sytuację. Potem uczeń zwymiotował w czasie lekcji, zadzwoniono po karetkę, zabrano go do szpitala, gdzie niczego nie stwierdzono. A co gdyby ten uczeń umarł??? "WSZYSTKICH WAS ZWOLNIĘ, WSZYSTKICH!!! WY MNIE CHCECIE POSŁAĆ DO WIĘZIENIA!!!"
- potem był panel dla nauczycielek: "JA MAM DOSYĆ SKARG NA WASZE RAJSTOPY!!! SPÓDNICZKI!!! PODKOLANÓWKIIIIIIII!!! JA WAS WSZYSTKIE ZWOLNIĘ!!!"
- punkt trzeci: pani Koulash wzięła do ręki kartkę logowań wejść do szkoły. Rozpoczęła się litania:
- Gabdulina! 2 listopada przyszłaś siedem minut spóźniona!!! SIEDEM MINUT!!! Wy się będziecie tłumaczyć, Gabdulina!!! Dalej, Chołdanowa. TRZY MINUTY SPÓŹNIENIA 30 PAŹDZIERNIKA!!! Ja cię z pracy wyrzucę jak ty mi się jeszcze raz spóźnisz!!!
I tak z dobre 10 minut. Nazwisko, data, spóźnienie (czasem wynoszące TRZY minuty) i wielki wrzask, że wylecą z roboty jak tak dalej będzie. Już pierwsze zebranie przypomniało mi lekturę wspomnień z ZSRR i przesiadywania na arcydurnych, niepotrzebnych nikomu spotkaniach do usranej śmierci. To jednak było jeszcze lepsze, to był rok 1933 i oskarżanie wrogów ludu. Jeszcze fajniej, że po rosyjsku i zachowując ten miły sposób odzywania się do ludzi.
Gdzieś w tym wszystkim krążyło pytanie: co mnie obchodzą lekcje w-f? Co mnie obchodzą spoźnienia Gabduliny? Co mnie obchodzą spódniczki i rajstopy? Nic z tego nie tyczyło się mnie, ale musiałem wysiedzieć i wysłuchać tych prymitywnych wrzasków. W związku z tym, że tak źle pracujemy, to mamy siedzieć do 17, a będziemy mieli szczęście jak nam nie każą siedzieć do 20!!! - skończyła pani Koulash plując niemal z wściekłości.
Nigdy w życiu nie widziałem takiego terroru, takiego poddaństwa. Niestety, w Kazachstanie prawo głosi, że ponieważ ojczyzna zapłaciła za twoje studia, to musisz potem na rzecz ww. odpracować jakiś czas. Długość wyroku zależała od kilku czynników, na pewno miał na nią wpływ wyjazd za granicę (wtedy musieli odpracować bodajże cztery lata), chyba też pobieranie stypendiów. O ile w Polsce człowiek popłakałby się ze szczęścia, gdyby mu dali państwową posadę zaraz po studiach (i to humanistycznych), o tyle w Astanie działało to nieco inaczej: absolwenci ogólnie nienawidzili tego, że zmusza się ich do jakiejkolwiek pracy i liczyli dni do końca wyroku, wykonując swoje obowiązki w trybie pasywnie-agresywnym. Po odpracowaniu tej pańszczyzny, pakowali się i szli tyrać do prywaciarza, CHYBA ŻE przez te kilka lat nie ogarnęli niczego sensownego, nie zrobili żadnych kursów i po prostu nie mogli znaleźć niczego lepszego niż prestiżowa szkoła prywatna. Wielu szczegółów nie udało mi się ustalić, bo ludzie wstydzili się o tym mówić, ale wiem, że dostawali kolejne lata odsiadki za wyjazdy zagraniczne lub kolejne kierunki studiów. Dlatego też pani Koulash nie musiała się specjalnie martwić o to, że ludzie pewnego dnia rzucą papierami. Chyba jakoś tam mogliby to zrobić i iść do innej szkoły, ale o takich przypadkach się nie słyszało. Nie wiem, czy dlatego, że ich nie było, czy dlatego, że wszyscy dookoła lubowali się w kłamaniu i zamiataniu spraw pod dywan. Nawet jeżeli niektórzy uznawali, że im wystarczy takiego traktowania i godzin nienawiści, to były to jednostkowe przypadki.
Prawdziwie zastanawiające jednak było, że siedzieli tam ludzie tacy jak Tamara, czy jej najlepsza koleżanka Medina, które już dawno temu odpracowały swoją pańszczyznę. Każda z nich mogła iść i próbować szczęścia na wolnym rynku, ale żadna tego nie robiła. Bo ich kwalifikacje i zdolności wykonywania zawodu, zweryfikowane na wolnym rynku, sprawiały, że musiały podkulić ogon i wrócić do cudownego NISu.
Skoro już mowa o konferencjach, ci którzy byli w Dubaju, mieli podzielić się z nami swoimi zdobyczami naukowymi z tego dalekiego i egzotycznego kraju. Prezentacje wyglądały tak:
- Powerpoint, czcionka 8
- Zdjęcia, dużo zdjęć. Nauczycielka przy ścianie. Nauczycielka na Burj Khalifa. Opowieści o tym, że w Dubaju jest czysto.
- Na koniec napiszmy feedback: to była świetna prezentacja, dziękujemy, że przybliżyłyście nam konferencję.
Edukacyjnie tendencja była zniżkowa. Zaliczyłem obserwowaną lekcję z Raigul, podczas której zrobiła mi ten sam numer co Tamara. Już mi to latało, zakończyłem okres próbny, a do tego nie wiązałem swojej przyszłości z Astaną w żadnym stopniu. Feedback do lekcji był nic nie wart i w ogóle z nią nie związany, do tego udzielała go Medina-dyrektorka, która nie umiała angielskiego i bełkotała na poziomie A2. Kurwa, „you didn’t taught” powtórzyła ze trzy razy. Taki jest poziom kazachskich kadr. Dyrektorka nauczania angielskiego nie umie past simple. W bardzo drogiej, prywatnej szkole.
Raigul miała swoją ukochaną książkę, Wordwise. Jest to seria do uczenia angielskiego NATYWNYCH dzieci irlandzkich przez czytanki. Słownictwo w tej serii nie jest w żaden sposób stopniowane, podobnie gramatyka. Uparła się i jedną lekcję w tygodniu poświęcaliśmy na Wordwise i robili czytanki, w których pojawiał się Past Perfect, drugi warunek, wszystkie możliwe czasy. Raigul uważała, że dzieci wchłoną gramatykę przez obcowanie z nią w ten sposób. Pomysł ten wzięła od irlandzkiej nauczycielki, którą szkoła zwolniła rok wcześniej, a z którą się bardzo przyjaźniła. No cóż, często kończyło się na tym, że uczniowie nie byli w stanie zrobić żadnego reading comprehension (czyli ćwiczeń sprawdzających zrozumienie tekstu), co mnie jakoś nie dziwiło. Sam się nauczyłem jak wymawiać imię Aoife, nasi ośmioletni uczniowie również. Miernik kuriozometru wyjebało mi, gdy wymyśliła, że na koniec semestru uczniowie będą robić przedstawienia oparte o czytanki. O ile jeszcze dało się ogarnąć czytanki w stylu „Kałuże” - o dziewczynce skaczącej po kałużach, o tyle nie bardzo mogłem zrozumieć, jak uczniowe mają dać sobie radę z „Pesto Pasta Salad”, czyli po prostu przepisu kulinarnego. Przyznam, że ich nie doceniłem i trójka dziewczynek zrobiła super przedstawienie z rekwizytami. Podobnie chłopcom udało się pokonać prezentację listu w butelce. Płeć aktorów nie zgadzała się z płcią autorki, nikt nie miał pojęcia, gdzie znajduje się Nowy Brunszwik, ale jakoś to ogarnęliśmy i wyszło akceptowalnie. Pewnym problemem przy uczeniu z Wordwise były święta irlandzkie, których Raigul nie znała. Ponieważ ja swego czasu trochę w Irlandii mieszkałem, to służyłem pomocą. Niestety, w całej tej serii książek nie pojawiał się Guinness.
Oniemiałem. Stałem i patrzyłem na to wszystko. W głowie latało mi milion pytań, a dominowało jedno: na chuja, w jakim celu? Przecież tak nie można, tak się nie da. Uczenie past simple zajmuje w cholerę czasu, jest kilka szkół podejścia, żeby klientowi wbić do głowy, że w pytaniach i negacjach nie odmienia się czasownika. Żadne ze znanych mi podejść nie zakłada, że robi się to wszystko w CZTERDZIEŚCI minut.
Jednak nie przeszkodziłem jej, oglądałem gigantyczny burdel, którego narobiła i byłem pewien, że dotrze do niej, że to se ne da w ten sposób. Nie zdążyłem się nawet odezwać, ledwo uczniowie opuścili salę, to rozpoczęła na mnie wrzeszczeć, że może ja tam mam jakieś certyfikaty, ale w ogóle nie umiem uczyć i że jak jestem taki mądry, to mam jej pokazać, że zrobię więcej w czterdzieści minut niż ona. Następnego dnia leciałem na wakacje, a na jej wrzaski odpowiedziałem, że mamy plan lekcji, a że seria podręczników „Family and Friends” nie wymaga wprowadzenia takiej ilości materiału w jednej lekcji. Trzymaj się planu lekcji (napisanego przeze mnie) i nie będziesz miała takich problemów. Wyszedłem, a resztę lekcji tego dnia prowadziłem po swojemu.
Opływałem w profesjonalizm na różnych poziomach właściwie każdego dnia. Zażyczyło mi się, że chciałbym dostawać jakieś payslipy, bumażki potwierdzające moje miesięczne dochody, a przy okazji wyliczenia urlopu, odprowadzonych podatków, takie różne. Najpierw dowiedziałem się, że nic nie zrozumiem, bo są po rosyjsku. Zapewniłem, że zrozumiem. Znowu się wkurwiono, że znam rosyjski – ten problem będzie powracał wielokrotnie. Scenariusz ten powtórzył się ze trzy razy. Po jakichś dwóch miesiącach dostałem kartki A4, które wyglądały tak
JENOT
DUŻO KZT
To według mojej szkoły, księgowości, koordynatorki i nie wiem kogo jeszcze, był dokument urzędowy. Żadnych pieczątek, żadnego rozbicia przychodu. Mogłem sam sobie taki wystawić. Okazało się, że innych dostać się nie da. O ile mnie to interesowało głównie po to, żeby sobie policzyć, na czym mnie mogą kroić, o tyle bardzo ciekaw jestem reakcji amerykańskiej skarbówki, gdy dostała taki dokument.
Dużo później odkryłem jak rozliczane są urlopy i chorobowe: skoro masz pięć dni pracy w tygodniu, to znaczy, że jest pięć dni roboczych. A GUCIO! W momencie gdy brałeś urlop, to za każdy tydzień odliczano ci SIEDEM dni urlopu, ale płacono za pięć. Lepiej: jeżeli brałeś urlop na pięć dni, to dowiązywali ci do niego oba weekendy, więc odliczano ci DZIEWIĘĆ dni urlopu, a płacono za pięć. Rozchorować można się było jedynie na wielokrotność TRZECH dni. Jeżeli twój pierwszy dzień choroby wypadał w piątek, to nie miało znaczenia, że w sobotę i niedzielę nie chodziło się do pracy, z wypłaty potrącono ci TRZY dni (za dzień chorobowego płacono jakieś 10% normalnej stawki). Podobno rok wcześniej ktoś się solidnie wkurwił i zaczął drążyć temat. Powiedzieli, że to zarządzenie ministerstwa. Ta osoba była na tyle ciekawa, że napisała do ministerstwa, a to jej odpisało: NIE MA TAKIEGO ZAPISU W KODEKSIE PRACY, NIE WOLNO TAK ROBIĆ! Mając oficjalną interpretację przepisów z MINISTERSTWA EDUKACJI chłop poszedł z tym do dyrekcji. A dyrekcja powiedziała, że swojej praktyki nie zmieni, a jak mu się nie podoba, to może się zwolnić. Takim właśnie państwem prawa jest Kazachstan, lider w rankingu krajów środkowoazjatyckich. Obstawiam, że beneficjentami tych pomysłów byli właśnie dyrektorzy i pracownicy administracyjni, którzy na naszych plecach dorabiali do pensji.
W efekcie siedzący tam kolejny rok RPAńcy przychodzili do pracy przez cały okres przerwy świątecznej, bo chcieli dostać pieniądze za urlop. Uczniów nie było, do roboty za wiele też nie, więc po prostu siedzieli w pustej szkole i czytali gazetkę albo oglądali seriale. Za to wszystko szkoła płaciła solidne pieniądze i nie odliczała im urlopu.
Kilka lat wcześniej była wielka zadyma związana z biletami lotniczymi: po powrocie ze świąt, ludzie dowiedzieli się, że mają oddać pieniądze jeżeli nie polecieli do swojego kraju ojczystego. Większość wybrała jakąś Tajlandię, a nie Kanadę w środku zimy – lot tańszy, odpoczynek łatwiejszy. Procedura zwrotu pieniędzy odbywała się tak, że mieli je przynieść do księgowej w żywej gotówce, przelew nie był akceptowany. Nie otrzymali żadnego potwierdzenia. Łącznie można to oszacować na kilkanaście tysięcy dolarów, które szkoła najzwyczajniej w świecie zabrała swoim pracownikom i które skończyły w kieszeniach pracowników administracyjnych. Zastanawia, czy pan prezydent jest świadom, że jego projekt niesienia najwyższych standardów edukacyjnych młodym Kazachom stał się bardzo głęboką kopalnią pieniędzy dla obywateli, którzy edukację już zakończyli.
- Oj, ale historia konta jest po rosyjsku, to sobie nie dasz rady!!!
- Dam, nie ma problemu. I właśnie widzę, że nie oddaliście mi za lot, chyba że przylepiliście to do jakiejś pensji, ale nie wygląda na to.
Przez tydzień zaklinała się, że szkoła mi oddała pieniądze i nie mam o co piłować dupy. W końcu pomógł mi przypadek: znalazłem boarding passy, gdzieś na dnie szuflady. Był to czas, kiedy uznałem, że trzeba być lisem, a nie lwem. Lis już wtedy był myśliwym. Podbiłem do gabinetu Assiyi i wróciłem z tematem biletów.
- Mówiłam ci już, że ci oddaliśmy!!! - piszczała zirytowana moją upierdliwością.
- Żeby mi oddać, musiałaś wziąc ode mnie boarding passy, nie?
- Tak, wzięłam we wrześniu, w pierwszym tygodniu twojej pracy – rzuciła z pewnością siebie.
- Hm, no chyba nie – powiedziałem i położyłem jej dwa boarding passy, jeden na Warszawa-Mińsk, a drugi na Mińsk-Astana.
Zamarła.
- Czyli oddaliście mi we wrześniu, a ja nie umiem czytać historii konta po rosyjsku?
- Oddamy w tym tygodniu!!!
Rozmowa odbywała się koło 7 grudnia. Ostatecznie 29 grudnia oddano mi za przylot do Kazachstanu.
Jeszcze przed naszym wylotem na Sri Lankę zaliczyłem inną kuriozalną wymianę zdań z Assiyą. Nastał piątek, 15 grudnia. Lot mieliśmy o jakiejś 4 rano 16 grudnia. Więc w ten piątek wieczorem Assiya napisała do mnie, że mam przynieść klucze do mieszkania na szkolną portiernię. Szkoła cały czas obawiała się, że po zwolnieniu Aligatora ja też dam dyla. Mieliśmy tylko jeden komplet kluczy (szkoła nam je dorabiała od września, w końcu sam dorobiłem, ale oni tego nie wiedzieli) i Assiya obudziła się, że jak dam w długą, to nie będą w stanie wejść do mieszkania. Odbyliśmy więc wymianę myśli na WhatsAppie:
- Przynieś klucze na portiernię przed swoim wylotem.
- Mam lot o 4 rano. Jest -26 stopni. Czy mam iść z bagażami do szkoły o jakiejś 1 w nocy, w kopnym śniegu, zostawić klucze, a potem czekać tam na taksówkę?
- Tak.
- Sorry, nie.