W ostatnich dniach maja zakończyliśmy uczenie grup dziecięcych i nastoletnich. Z powodów przez nas niepojętych, dzieci w Rosji mają obłędną ilość wakacji. Już w połowie piątego miesiąca grupy zaczęły być dość solidnie przerzedzone, bo przecież szkoła się kończy, oceny wystawione, więc można wrzucić na luz i jechać do Tajlandii, a przynajmniej do dziadków z Krasnojarska - jeden z moich uczniów udawał się na trzydniową podróż pociągiem właśnie tamże, by spędzić z przodkami całe trzy dni i wykonać w tył zwrot. O ile kończenie roku szkolnego wcześniej ma sens np. we Włoszech lub Chorwacji - w czerwcu jest za gorąco, żeby chłonąć wiedzę - o tyle trudno to zrozumieć w Moskwie, mieście, w którym w maju nie ma upałów. To i tak jest bardzo dyplomatyczne postawienie sprawy, bo koło 5 czerwca było 8 stopni, a jeżeli rtęć dobija do 20 to już mamy poczucie solidnych tropików. No ale dobrze, tak działa system, odbyliśmy pożegnalne lekcje, wypisaliśmy raporty, sami też otrzymaliśmy oceny semestralne i rozpoczęliśmy przygotowania do obozu. Nasza placówka organizuje wyjazdy edukacyjne, w tym roku łącznie siedem sesji, trwają w sumie od końcówki maja do końca sierpnia. Popytaliśmy bardziej doświadczonych i powiedzieli, że warto, że jest ciekawie, że uczy się nie używając książek i że można zaprzyjaźnić się z uczniami. Od kwietnia otrzymywaliśmy wszyscy maile, że bardzo nas zachęcają do rzucenia się w to, więc postanowiliśmy zaryzykować, w dużej mierze w ramach dywersyfikacji doznań związanych z nauczaniem dzieci. Gdy moja przełożona dowiedziała się, że tam jadę, to kilkanaście minut mówiła jak wspaniale, że się zdecydowałem, że pozwoli mi to na przeżycie tego jak fajne jest nauczanie bez podręczników i nie w klasach. Ba, do tego przecież na obóz językowy jadą ludzie, którzy są żywo zainteresowani zdobywaniem wiedzy, więc nie będzie problemów znanych z prozy życia i uczenia w Moskwie. Również komendant obozu informował nas, że na lepszej karuzeli śmiechu to na pewno w życiu nie byliśmy. Z jednej strony mam pewien filtr na rzeczywistość i na opowieści przełożonych. Z drugiej brzmiało to jak wstęp do wspaniałej przygody, nawet przy tym, że argument o nieużywaniu książek powtórzony został tylko jakieś sto razy.
Dotarcie do miejsca przeznaczenia przebiegło zaskakująco łatwo, 95 kilometrów dzielące lagier od Moskwy pokonaliśmy w niecałe dwie godziny. Pierwszego dnia przetestowaliśmy 265 osób i zanieśli wyniki przełożonemu, który mógł spędzić kolejne kilka godzin układając to w mniej lub bardziej sensowne grupy. Od poniedziałku ruszyła impreza.
Rozkład dnia był stały: trzy lekcje rano, trzy popołudniu. Każdy z nas miał trzy grupy wiekowe: 10-12, 7-9, 13+ (przychodzące w takiej właśnie kolejności). O ile uczenie dwóch pierwszych było dość wdzięcznym zajęciem, o tyle gdy kończyliśmy nastolatków o godzinie 19, to nierzadko ktoś rzucał 'kurwa, a mogłem pracować w jakiejś stoczni'. Sam w sobie obóz nie miał żadnego celu poza poprawą ogólnie rozumianego angielskiego. Nie było testów, nie było syllabusa. Był główny temat sesji, nam trafił się kosmos. W ramach tego tematu były projekty, ale nawet w nich panowała dość duża dowolność. Przez pierwsze kilka dni działało to całkiem nieźle, pacjenci cieszyli się, że nie ma książek, ćwiczeń i za wiele pisania, a w zamian są projekty, wycinanki i kolorowanki. Potem jednak impreza siadła, ostatnie kilka dni trzeba było żebrać i drzeć się, żeby ktoś łaskawie coś zrobił. Inną sprawą jest, że i my na dźwięk słów 'projekt rysunkowy' dostawaliśmy torsji. O ile mnie trafiły się grupy dość podstawowe i w mogłem widzieć pewne efekty tego nauczania, to już powyżej Intermediate trudno było zaimponować uczniom - w końcu istnieje umiarkowana liczba słów związanych z kosmosem, które był sens wprowadzić. W efekcie lepsze grupy znudziły się szybciej niż słabsze.
Dotarcie do miejsca przeznaczenia przebiegło zaskakująco łatwo, 95 kilometrów dzielące lagier od Moskwy pokonaliśmy w niecałe dwie godziny. Pierwszego dnia przetestowaliśmy 265 osób i zanieśli wyniki przełożonemu, który mógł spędzić kolejne kilka godzin układając to w mniej lub bardziej sensowne grupy. Od poniedziałku ruszyła impreza.
Rozkład dnia był stały: trzy lekcje rano, trzy popołudniu. Każdy z nas miał trzy grupy wiekowe: 10-12, 7-9, 13+ (przychodzące w takiej właśnie kolejności). O ile uczenie dwóch pierwszych było dość wdzięcznym zajęciem, o tyle gdy kończyliśmy nastolatków o godzinie 19, to nierzadko ktoś rzucał 'kurwa, a mogłem pracować w jakiejś stoczni'. Sam w sobie obóz nie miał żadnego celu poza poprawą ogólnie rozumianego angielskiego. Nie było testów, nie było syllabusa. Był główny temat sesji, nam trafił się kosmos. W ramach tego tematu były projekty, ale nawet w nich panowała dość duża dowolność. Przez pierwsze kilka dni działało to całkiem nieźle, pacjenci cieszyli się, że nie ma książek, ćwiczeń i za wiele pisania, a w zamian są projekty, wycinanki i kolorowanki. Potem jednak impreza siadła, ostatnie kilka dni trzeba było żebrać i drzeć się, żeby ktoś łaskawie coś zrobił. Inną sprawą jest, że i my na dźwięk słów 'projekt rysunkowy' dostawaliśmy torsji. O ile mnie trafiły się grupy dość podstawowe i w mogłem widzieć pewne efekty tego nauczania, to już powyżej Intermediate trudno było zaimponować uczniom - w końcu istnieje umiarkowana liczba słów związanych z kosmosem, które był sens wprowadzić. W efekcie lepsze grupy znudziły się szybciej niż słabsze.
Jednak ogólnie sam program naukowy wypada uznać za plus. Jego efekty to inna sprawa - poza paroma zdeterminowanymi jednostkami, to nie sądzę, że większość się czegoś nauczyła. Część winy jest po ich stronie, część po tej, że poprzeczka była zawieszona dość nisko. A właściwie w ogóle jej nie było. Powtarzane niczym mantra 'uczenie bez podręczników' na początku wypadało świetnie, by pod koniec ujawnić swoje wszystkie wady. Dodam też, że planowanie bez żadnych materiałów bywało czasem przyjemne, a czasem męczące. Staraliśmy się nie wypalić z wszystkich armat za szybko, więc część dobrych pomysłów zostawiliśmy na końcówkę. Niestety, wtedy one już bardzo mało kogo interesowały.
Jeszcze co się tyczy nastolatków: gdy na początku dzieliliśmy grupy, wziąłem wspomniane Elementary. Suma moich doświadczeń jest taka, że to dość wdzięczny poziom do uczenia, bo postęp widać niemal z lekcji na lekcję. Nie wpadłem jednak na to, że jak ktoś ma 13-15 lat i jest na tym poziomie, to w większości przypadków oznacza, że jest po prostu leniwy, tępy albo łączy obie te wyjątkowe cechy. To już nie lata 50-te, w których tak trudno było się nauczyć angielskiego, a zdobycie książki w tym języku było wyzwaniem. Edukacja tego szlachetnego języka jest prowadzona w rosyjskich szkołach publicznych często od lat najmłodszych. Jeżeli po przejściu przez jakieś sześć lat jej ktoś nadal jest na poziomie dna, to nie da rady, oba samce. W świecie, w którym wszystko krzyczy do nas po angielsku jest pewnym osiągnięciem nie opanowanie słownictwa całkowicie podstawowego. I trochę takich przypadków miałem.
Na łącznie 42 uczniów, trafił mi się okaz niesamowity. Dziewczyna trzynastoletnia, która nie była w stanie powiedzieć żadnego zdania po angielsku. Szto, szto, szto? na każde pytanie, w tym 'How old are you?'. Zachowanie delikatnie mówiąc skandaliczne - śpiewała w trakcie lekcji i bardzo się dziwiła, gdy jej przeszkadzałem w wykonywaniu kolejnych rosyjskich szlagierów. Przez dwa tygodnie nie zrobiła niczego. W połowie położyłem na to lagę, powiedziałem jej, żeby tylko nie wchodziła w paradę innym. Oczywiście i to było zbyt wielkie wyzwanie, więc wkurwiała mnie nie tylko swoją głupotą, a także stylem bycia. Dołączyły do niej trzy inne dziewczynki i cały drugi tydzień sobie serdecznie bimbały. Pod koniec większość grupy miała ich dosyć. Pewnego dnia wprowadzałem im słowo government. Okazało się (rzecz jasna po rosyjsku), że jej mama pracuje w Dumie. Zgaduję, że jest posłanką. Najbardziej oskarżycielskie artykuły Nawalnego nie sprawiły, że mnie rosyjska władza tak wściekła. Takie coś opływa w dostatki, luksusy, telefony i ciuchy od projektanta, a tyle porządnych osób żebrze przy stacjach metra... Jedna z moich przełożonych czasem rozpoczyna swe wypowiedzi od: 'w tym cudownym krau, gdzie korelacja między majątkiem a poziomem intelektualnym zachodzi nader rzadko...'. Pierwszy raz doświadczyłem tego na taką skalę. Miałem w tej grupie parę uczennic-paprotek, miałem ze dwóch głupawych chłopaków, ale to był standard, miewałem takich uczniów wcześniej. Córka władzy pobiła wszystko co w Moskwie widziałem.
Obóz nie był za darmo. To znaczy my na nim nawet nieco zarobiliśmy, ale uczniowie musieli zapłacić za wzięcie w nim udziału. 42K rubli, czyli jakieś 2500 PLN za 13 dni. Za tyle to się da do Tajlandii dojechać, no ale kto bogatemu zabroni? Odległość od Moskwy: wspomniane 95 kilometrów. Na zdrowy rozum więc pieniędzy było więcej niż potrzeba, żeby zapewnić takie cuda jak kredki, gumki do mazania, papier, czy też najnowsze odkrycie XXI wieku: nożyczki dla dzieci.
Takiego z wąsem.
Przed wyjazdem mieliśmy spotkanie. Opowiedzieliśmy na nim co nam się marzy, żeby było. Plastelina, kredki, papier kolorowy, ktoś nawet zaszalał, że kolorowy karton, kości do gry, pisaki, farbki plakatowe, strugaczki, ołówki, no rzeczy iście nie do zdobycia w roku 2016 w Moskwie. Lista została zrobiona i nasz komendant melanżu obiecał przekazać ją do odpowiedniego działu (liczba działów w naszej organizacji jest swoistym hołdem dla Związku Radzieckiego i jego legendarnej biurokracji).
Gdy przyjechaliśmy na obóz okazało się, że listę zakupów potraktowano w kategoriach literatury fantastycznej. W efekcie mieliśmy farbki sprzed roku (brakowało kolorów, część była zaschnięta), po jednym zestawie kredek (część w formie całkowitych ogryzków) na grupy 12-14 osób, jeden papier kolorowy na 42 osoby, ostatecznie dwie pary nożyczek, ale prawdziwy hit czekał w pokoju nauczycielskim. Nasz dział zaopatrzenia poszalał, z zamówionych 26 par nożyczek kupili nam pięć sztuk.
KRAWIECKICH NOŻYC DO CIĘCIA MATERIAŁU, O DŁUGOŚCI OSTRZA 15 CENTYMETRÓW!
Tymi nożyczkami można zamordować, oprawić barana lub przebić pancerz czołgu T-34, ale na pewno nie można ich dać sześciolatkom, a nawet dwunastolatkom. W efekcie leżały spokojnie w pokoju nauczycielskim i tylko czasem ktoś z nas coś nimi ciął. Jednym z obiegowych dowcipów został poniższy:
- Hm, co im dać do roboty na ostatnie 30 minut?
- Cokolwiek co wymaga wycinania.
Dwie pary nożyczek, czternaście osób - oceany czasu! Gorzej, gdy wcale nie chcieliśmy zabijać czasu, a musieliśmy czekać kilkanaście minut aż każdy uczeń coś wytnie. Zanim ostatni kończył, to pierwszy już nie pamiętał co wyciął.
Jeszcze co się tyczy nastolatków: gdy na początku dzieliliśmy grupy, wziąłem wspomniane Elementary. Suma moich doświadczeń jest taka, że to dość wdzięczny poziom do uczenia, bo postęp widać niemal z lekcji na lekcję. Nie wpadłem jednak na to, że jak ktoś ma 13-15 lat i jest na tym poziomie, to w większości przypadków oznacza, że jest po prostu leniwy, tępy albo łączy obie te wyjątkowe cechy. To już nie lata 50-te, w których tak trudno było się nauczyć angielskiego, a zdobycie książki w tym języku było wyzwaniem. Edukacja tego szlachetnego języka jest prowadzona w rosyjskich szkołach publicznych często od lat najmłodszych. Jeżeli po przejściu przez jakieś sześć lat jej ktoś nadal jest na poziomie dna, to nie da rady, oba samce. W świecie, w którym wszystko krzyczy do nas po angielsku jest pewnym osiągnięciem nie opanowanie słownictwa całkowicie podstawowego. I trochę takich przypadków miałem.
Na łącznie 42 uczniów, trafił mi się okaz niesamowity. Dziewczyna trzynastoletnia, która nie była w stanie powiedzieć żadnego zdania po angielsku. Szto, szto, szto? na każde pytanie, w tym 'How old are you?'. Zachowanie delikatnie mówiąc skandaliczne - śpiewała w trakcie lekcji i bardzo się dziwiła, gdy jej przeszkadzałem w wykonywaniu kolejnych rosyjskich szlagierów. Przez dwa tygodnie nie zrobiła niczego. W połowie położyłem na to lagę, powiedziałem jej, żeby tylko nie wchodziła w paradę innym. Oczywiście i to było zbyt wielkie wyzwanie, więc wkurwiała mnie nie tylko swoją głupotą, a także stylem bycia. Dołączyły do niej trzy inne dziewczynki i cały drugi tydzień sobie serdecznie bimbały. Pod koniec większość grupy miała ich dosyć. Pewnego dnia wprowadzałem im słowo government. Okazało się (rzecz jasna po rosyjsku), że jej mama pracuje w Dumie. Zgaduję, że jest posłanką. Najbardziej oskarżycielskie artykuły Nawalnego nie sprawiły, że mnie rosyjska władza tak wściekła. Takie coś opływa w dostatki, luksusy, telefony i ciuchy od projektanta, a tyle porządnych osób żebrze przy stacjach metra... Jedna z moich przełożonych czasem rozpoczyna swe wypowiedzi od: 'w tym cudownym krau, gdzie korelacja między majątkiem a poziomem intelektualnym zachodzi nader rzadko...'. Pierwszy raz doświadczyłem tego na taką skalę. Miałem w tej grupie parę uczennic-paprotek, miałem ze dwóch głupawych chłopaków, ale to był standard, miewałem takich uczniów wcześniej. Córka władzy pobiła wszystko co w Moskwie widziałem.
Obóz nie był za darmo. To znaczy my na nim nawet nieco zarobiliśmy, ale uczniowie musieli zapłacić za wzięcie w nim udziału. 42K rubli, czyli jakieś 2500 PLN za 13 dni. Za tyle to się da do Tajlandii dojechać, no ale kto bogatemu zabroni? Odległość od Moskwy: wspomniane 95 kilometrów. Na zdrowy rozum więc pieniędzy było więcej niż potrzeba, żeby zapewnić takie cuda jak kredki, gumki do mazania, papier, czy też najnowsze odkrycie XXI wieku: nożyczki dla dzieci.
Takiego z wąsem.
Przed wyjazdem mieliśmy spotkanie. Opowiedzieliśmy na nim co nam się marzy, żeby było. Plastelina, kredki, papier kolorowy, ktoś nawet zaszalał, że kolorowy karton, kości do gry, pisaki, farbki plakatowe, strugaczki, ołówki, no rzeczy iście nie do zdobycia w roku 2016 w Moskwie. Lista została zrobiona i nasz komendant melanżu obiecał przekazać ją do odpowiedniego działu (liczba działów w naszej organizacji jest swoistym hołdem dla Związku Radzieckiego i jego legendarnej biurokracji).
Gdy przyjechaliśmy na obóz okazało się, że listę zakupów potraktowano w kategoriach literatury fantastycznej. W efekcie mieliśmy farbki sprzed roku (brakowało kolorów, część była zaschnięta), po jednym zestawie kredek (część w formie całkowitych ogryzków) na grupy 12-14 osób, jeden papier kolorowy na 42 osoby, ostatecznie dwie pary nożyczek, ale prawdziwy hit czekał w pokoju nauczycielskim. Nasz dział zaopatrzenia poszalał, z zamówionych 26 par nożyczek kupili nam pięć sztuk.
KRAWIECKICH NOŻYC DO CIĘCIA MATERIAŁU, O DŁUGOŚCI OSTRZA 15 CENTYMETRÓW!
Tymi nożyczkami można zamordować, oprawić barana lub przebić pancerz czołgu T-34, ale na pewno nie można ich dać sześciolatkom, a nawet dwunastolatkom. W efekcie leżały spokojnie w pokoju nauczycielskim i tylko czasem ktoś z nas coś nimi ciął. Jednym z obiegowych dowcipów został poniższy:
- Hm, co im dać do roboty na ostatnie 30 minut?
- Cokolwiek co wymaga wycinania.
Dwie pary nożyczek, czternaście osób - oceany czasu! Gorzej, gdy wcale nie chcieliśmy zabijać czasu, a musieliśmy czekać kilkanaście minut aż każdy uczeń coś wytnie. Zanim ostatni kończył, to pierwszy już nie pamiętał co wyciął.
Nasza fantazja nie poszła aż tak daleko, żeby wpisać na listę pisaki do tablicy - wydawało się, że o rzeczach oczywistych nie ma co mówić. W efekcie ostatnie dni niektórzy z nas mogli prowadzić lekcje nie pisząc ani nie rysując niczego. Domówiliśmy, ale czas realizacji zamówienia miał wynieść osiem dni, więc nie doczekaliśmy. W zamian dostaliśmy pisaki 'trwałe', nie do tablic. Nie dało się ich w żaden sposób używać.
Na początku dostaliśmy strugaczki. Większość z nich nie przeżyła pierwszego tygodnia. Solidna, rosyjska robota, strugaczki rozpadające się na kawałki podczas strugania.
Już tylko kronikarskim obowiązkiem wspomnę braki papieru i pracę na absolutnych resztkach tonera. Powtórzę: każde dziecko płaciło 42 tysiące rubli. Dzieci było 265. Jednak i takie pieniądze okazały się niewystarczające, żeby zakupić każdemu przyborów za być może nawet i 100 rubli. Znając mentalność pracodawcy, gdyby płacili i po 100 tysięcy, to nie udałoby się kupić zestawów kredek po 40 rubli. Bo już nie mówię, o tym, że absolutnie wypasiony zestaw niemieckich kredek to wydatek około 300 rubli. Po co, fajniej się koloruje ołówkami w 50 odcieniach szarości. Część problemów z projektami była właśnie tu pogrzebana - to teraz zróbcie wypasiony plakat, macie po kredce i ołówku, no róbcie! Szok, że kreatywność nie wybijała dziur w sufitach.
Cudem było to, że udał nam się projekt robienia futurystycznych miast. Wszystko co znaleźliśmy, to puste butelki po wodzie, trochę kartonu, nie za wiele kleju i taśmy klejącej. Dwa kawałki papieru kolorowego na grupę. W desperacji pozbieraliśmy trochę kwiatków, patyków i gałązek. Ku naszemu wielkiemu zaskoczeniu powstały z tego wszystkiego miasta, niektóre całkiem interesujące i pomysłowe.
Wspominałem, że pierwszego dnia stestowaliśmy wszystkich uczniów. Poszło całkiem sprawnie, a dzięki temu potem mieliśmy grupy mniej więcej dobrze spoziomowane. Niestety, moje Elementary było wyjątkiem od reguły, miałem tam wszystko, w tym Dimę. Mimo licznych prób nie udało nam się ustalić jakim cudem Dima miał w papierach wpisane 12 lat, on sam twierdził, że ma 10, a wyglądał na góra osiem. Zazwyczaj dziesięciolatki nie ślinią się i nie robią 'gugugaga'. Nie potrafił czytać ani pisać. Próby przeniesienia go do grupy dziecięcej nie powiodły się. Pierwsze kilka dni dwie dziewczyny mu matkowały, ale potem się poddały. W efekcie grupa go nie chciała, a on w niej nie chciał być. Nie wiem jak np. grali w piłkę czy siatkówkę, bo w tej samej grupie był Igor, ponad 180 centymetrów wzrostu i jakieś 70 kilo wagi. Przynosiłem czasem Dimie łatwiejsze rzeczy, ale znowu nie da się ciągle prowadzić dwóch lekcji symultanicznie. Początkowo irytował mnie, bo przeszkadzał, ale potem było mi go głównie żal, bo widać było, że przez większość czasu jest mu smutno i się nudzi. Po zgłoszeniu tego drugi raz (po pierwszym nie było reakcji), władze obozu powiedziały, że ich to nie obchodzi. Ciekawe czy rodzice zgłoszą się po wyjaśnienia. Mam tylko nadzieję, że nie do mnie.
Wiśnią na edukacyjnym torcie było wystawianie dyplomów z ocenami opisowymi. Oczywiście nikt nam za to nigdy nie zapłaci, a była to robota, która nam zajęła każdemu po jakieś cztery godziny - jakoś nam o tym zapomnieli powiedzieć dokładniej przed wyjazdem. Dwa wieczory z życia przepadły, no tyle, że irytacja produkowaniem papierów (których połowa pewnie została wyrzucona zanim wyszły poza bramy obozu) owocowała dość radosnymi pomysłami. Na przykład:
'Nigdy w życiu nie spotkałem Nikity, który nie byłby pizdą. Niestety, państwa syn nie stanowi wyjątku od tej reguły.'
'Daria postanowiła brać udział tylko w tej części zajęć, która była dla niej interesująca. Czyli w absolutnie żadnej'
Na początku dostaliśmy strugaczki. Większość z nich nie przeżyła pierwszego tygodnia. Solidna, rosyjska robota, strugaczki rozpadające się na kawałki podczas strugania.
Już tylko kronikarskim obowiązkiem wspomnę braki papieru i pracę na absolutnych resztkach tonera. Powtórzę: każde dziecko płaciło 42 tysiące rubli. Dzieci było 265. Jednak i takie pieniądze okazały się niewystarczające, żeby zakupić każdemu przyborów za być może nawet i 100 rubli. Znając mentalność pracodawcy, gdyby płacili i po 100 tysięcy, to nie udałoby się kupić zestawów kredek po 40 rubli. Bo już nie mówię, o tym, że absolutnie wypasiony zestaw niemieckich kredek to wydatek około 300 rubli. Po co, fajniej się koloruje ołówkami w 50 odcieniach szarości. Część problemów z projektami była właśnie tu pogrzebana - to teraz zróbcie wypasiony plakat, macie po kredce i ołówku, no róbcie! Szok, że kreatywność nie wybijała dziur w sufitach.
Cudem było to, że udał nam się projekt robienia futurystycznych miast. Wszystko co znaleźliśmy, to puste butelki po wodzie, trochę kartonu, nie za wiele kleju i taśmy klejącej. Dwa kawałki papieru kolorowego na grupę. W desperacji pozbieraliśmy trochę kwiatków, patyków i gałązek. Ku naszemu wielkiemu zaskoczeniu powstały z tego wszystkiego miasta, niektóre całkiem interesujące i pomysłowe.
Wspominałem, że pierwszego dnia stestowaliśmy wszystkich uczniów. Poszło całkiem sprawnie, a dzięki temu potem mieliśmy grupy mniej więcej dobrze spoziomowane. Niestety, moje Elementary było wyjątkiem od reguły, miałem tam wszystko, w tym Dimę. Mimo licznych prób nie udało nam się ustalić jakim cudem Dima miał w papierach wpisane 12 lat, on sam twierdził, że ma 10, a wyglądał na góra osiem. Zazwyczaj dziesięciolatki nie ślinią się i nie robią 'gugugaga'. Nie potrafił czytać ani pisać. Próby przeniesienia go do grupy dziecięcej nie powiodły się. Pierwsze kilka dni dwie dziewczyny mu matkowały, ale potem się poddały. W efekcie grupa go nie chciała, a on w niej nie chciał być. Nie wiem jak np. grali w piłkę czy siatkówkę, bo w tej samej grupie był Igor, ponad 180 centymetrów wzrostu i jakieś 70 kilo wagi. Przynosiłem czasem Dimie łatwiejsze rzeczy, ale znowu nie da się ciągle prowadzić dwóch lekcji symultanicznie. Początkowo irytował mnie, bo przeszkadzał, ale potem było mi go głównie żal, bo widać było, że przez większość czasu jest mu smutno i się nudzi. Po zgłoszeniu tego drugi raz (po pierwszym nie było reakcji), władze obozu powiedziały, że ich to nie obchodzi. Ciekawe czy rodzice zgłoszą się po wyjaśnienia. Mam tylko nadzieję, że nie do mnie.
Wiśnią na edukacyjnym torcie było wystawianie dyplomów z ocenami opisowymi. Oczywiście nikt nam za to nigdy nie zapłaci, a była to robota, która nam zajęła każdemu po jakieś cztery godziny - jakoś nam o tym zapomnieli powiedzieć dokładniej przed wyjazdem. Dwa wieczory z życia przepadły, no tyle, że irytacja produkowaniem papierów (których połowa pewnie została wyrzucona zanim wyszły poza bramy obozu) owocowała dość radosnymi pomysłami. Na przykład:
'Nigdy w życiu nie spotkałem Nikity, który nie byłby pizdą. Niestety, państwa syn nie stanowi wyjątku od tej reguły.'
'Daria postanowiła brać udział tylko w tej części zajęć, która była dla niej interesująca. Czyli w absolutnie żadnej'
Opuszczając realia naukowe, nie samym katowaniem uczniów człowiek żył. Nasze wizje pewnego odpoczynku od Moskwy legły w gruzach, pracowaliśmy jeszcze więcej niż w stolicy, a czasu wolnego nie mieliśmy prawie w ogóle. W tym wszystkim jednak nie byliśmy w takiej złej sytuacji, znacznie gorzej miało rosyjskie opiekunki. Większość z nich była zrekrutowana spośród studentek. Domyślam się jak to wyglądało: 'Słuchaj, super będzie, lekka robota, pojedziesz sobie, tylko ich prowadzisz na jakiś angielski, a potem piłkę i żarcie, no bajka będzie, zarobisz, jedzenie dostaniesz'. Potem zaś dziewczyny odkrywały, że ogarnięcie czternastu osób nie jest takie proste, a 'pograsz w grę' niekoniecznie oznacza, że się ubawisz. Widzieliśmy, że poszli po kosztach, niektóre z nich miały wszystko gdzieś. Dzięki nim mogliśmy zrozumieć jak bardzo nauka nie jest priorytetem naszych uczniów. Niektóre grupy były wiecznie spóźnione, kiedy indziej opiekunki potrafiły otworzyć drzwi i powiedzieć, żeby kończyć, bo one chcą odebrać uczniów. Szczęśliwie, zrobiły ten numer także naszemu przełożonemu i zamienił on z nimi kilka słów, co pozwoliło im zrozumieć, że tak nie wypada. Po raz milionowy widziałem, że nasza organizacja oszczędza, oczywiście w sposób kretyński i niebezpieczny. Kiedy indziej usłyszałem kucharki przeklinające zarobki i braki w zaopatrzeniu. Jeden z obiegowych dowcipów: 'Dzięki pracy tutaj wiem jakie są najtańsze rzeczy w Rosji: wszystko co widzisz w szkołach i podczas seminariów'. Gdy zachorowało pół obozu, miałem pewne podejrzenia co do źródeł infekcji - dwa dni wcześniej kucharki skarżyły się, że są obłożnie chore. Ponieważ jednak chorobowe u nas nie przysługuje (co według wiedzy wielu osób jest sprzeczne z rosyjskim prawem pracy), to ludzie pracują dopóki nie padną. Gdy kilka dni później niemal wszyscy się pochorowali, lżej lub ciężej, to miałem pewne podejrzenia jak do tego doszło.
Kuchnia rosyjska nie słynie ze swojej finezyjności. Nawet w samej Moskwie trudno znaleźć rosyjskie restauracje. Królują inne kuchnie - włoska, gruzińska, wszelakie azjatyckie. Gdybyśmy mieli złudzenia czemu tak się dzieje, to ten obóz pomógłby nam
zrozumieć problem. Rosyjska kuchnia jest umiarkowanie urozmaicona. Wszystko ma śladowe ilości smaku, jest raczej ciężkie i cholernie powtarzalne. Z jednej strony każdego dnia mieliśmy kilkanaście dań do wyboru. Jako wegetarianie musieliśmy skreślić jakąś połowę na starcie, ale i tak kilka opcji było.
Codziennie tych samych.
Nawet nasi mięsożerni współpracownicy walili głowami w ściany, bo ich miłość do pulpetów nie wytrzymała dwutygodniowej próby. Nikt z nas przez najbliższe miesiące nie zje blin ani naleśników. Ryż z warzywami też może musieć poczekać na lepszy czas. Szczęśliwie wzięliśmy różne sosy, więc w najtrudniejszych chwilach zalewaliśmy jadło na ostro lub sojowo i zapychali się tym. Królował recycling, czyli poniedziałkowy kotlet był wtorkowym pulpetem, a jeżeli go zostało, to środową sałatką. Chleb z cukrem i rodzynkami stał się znienawidzonym deserem wszystkich uczestników obozu. Pewnego dnia paliłem pod kuchnią z pracownikami. Musiałem się przytrzymać barierki, gdy jeden z nich opowiadał o tym, że ukończył ostatnio klasę mistrzowską z robienia blin. Nie wiem jak można zrobić master klasy z przygotowywania blin. Ile trwają? 10 minut?
Osobną opowieścią były desery: poza wspomnianym chlebem z cukrem, o 16 dzieci dostawały przekąskę w formie słodyczy. W zeszłym roku doszło niemal do zamieszek, bo pewnego dnia podano lody. Oczywiście nie policzono ile jest osób, więc zabrakło. W efekcie wielu uczniów przyszło na zajęcia z płaczem, bo 'Nika zjadła loda, a ja nieeeeeee'. Lekcje musiało się świetnie prowadzić. W tym roku problem rozwiązano iście salomonowo: lodów w ogóle nie dano. W zamian były średnio dobre ciastka, obrzydliwe słodkie bułki i owoce. Pewną ulgą była wizyta rodziców. Tego dnia podano taką ilość owoców i dobrego jedzenia, że wszyscy byli zadowoleni. Niestety, wizyta trwała tylko jeden dzień, już następnego dnia powróciliśmy do dobrze nam znanych kasz i ziemniaków.
Jednym z napojów dostępnych każdego dnia był kompot. Niedobry, za słodki, bez owoców, większość z nas przestała próbować go pić po dwóch dniach. Jednak kolega z Kanady walczył. Przestał dopiero gdy zobaczył jakim wiadrem go nalewają. Innego dnia poprosiliśmy o dużą butelkę wody. Następnego dnia ją przynieśli. Analiza zawartości sprawiła, że postanowiliśmy jej nie pić - pływały w niej rybie łuski i białe paprochy. Przez myśl przeszło nam: z pobliskiej rzeki. Nie, nie zrobiliby tego... Wylaliśmy wszystko i pili butelkową. Gdy trochę potem wiele dzieci się pochorowało i miało przesrane, mieliśmy podejrzenia z jakiegoż to powodu doszło do tej epidemii.
Kuchnia rosyjska nie słynie ze swojej finezyjności. Nawet w samej Moskwie trudno znaleźć rosyjskie restauracje. Królują inne kuchnie - włoska, gruzińska, wszelakie azjatyckie. Gdybyśmy mieli złudzenia czemu tak się dzieje, to ten obóz pomógłby nam
zrozumieć problem. Rosyjska kuchnia jest umiarkowanie urozmaicona. Wszystko ma śladowe ilości smaku, jest raczej ciężkie i cholernie powtarzalne. Z jednej strony każdego dnia mieliśmy kilkanaście dań do wyboru. Jako wegetarianie musieliśmy skreślić jakąś połowę na starcie, ale i tak kilka opcji było.
Codziennie tych samych.
Nawet nasi mięsożerni współpracownicy walili głowami w ściany, bo ich miłość do pulpetów nie wytrzymała dwutygodniowej próby. Nikt z nas przez najbliższe miesiące nie zje blin ani naleśników. Ryż z warzywami też może musieć poczekać na lepszy czas. Szczęśliwie wzięliśmy różne sosy, więc w najtrudniejszych chwilach zalewaliśmy jadło na ostro lub sojowo i zapychali się tym. Królował recycling, czyli poniedziałkowy kotlet był wtorkowym pulpetem, a jeżeli go zostało, to środową sałatką. Chleb z cukrem i rodzynkami stał się znienawidzonym deserem wszystkich uczestników obozu. Pewnego dnia paliłem pod kuchnią z pracownikami. Musiałem się przytrzymać barierki, gdy jeden z nich opowiadał o tym, że ukończył ostatnio klasę mistrzowską z robienia blin. Nie wiem jak można zrobić master klasy z przygotowywania blin. Ile trwają? 10 minut?
Osobną opowieścią były desery: poza wspomnianym chlebem z cukrem, o 16 dzieci dostawały przekąskę w formie słodyczy. W zeszłym roku doszło niemal do zamieszek, bo pewnego dnia podano lody. Oczywiście nie policzono ile jest osób, więc zabrakło. W efekcie wielu uczniów przyszło na zajęcia z płaczem, bo 'Nika zjadła loda, a ja nieeeeeee'. Lekcje musiało się świetnie prowadzić. W tym roku problem rozwiązano iście salomonowo: lodów w ogóle nie dano. W zamian były średnio dobre ciastka, obrzydliwe słodkie bułki i owoce. Pewną ulgą była wizyta rodziców. Tego dnia podano taką ilość owoców i dobrego jedzenia, że wszyscy byli zadowoleni. Niestety, wizyta trwała tylko jeden dzień, już następnego dnia powróciliśmy do dobrze nam znanych kasz i ziemniaków.
Jednym z napojów dostępnych każdego dnia był kompot. Niedobry, za słodki, bez owoców, większość z nas przestała próbować go pić po dwóch dniach. Jednak kolega z Kanady walczył. Przestał dopiero gdy zobaczył jakim wiadrem go nalewają. Innego dnia poprosiliśmy o dużą butelkę wody. Następnego dnia ją przynieśli. Analiza zawartości sprawiła, że postanowiliśmy jej nie pić - pływały w niej rybie łuski i białe paprochy. Przez myśl przeszło nam: z pobliskiej rzeki. Nie, nie zrobiliby tego... Wylaliśmy wszystko i pili butelkową. Gdy trochę potem wiele dzieci się pochorowało i miało przesrane, mieliśmy podejrzenia z jakiegoż to powodu doszło do tej epidemii.
Mieszkaliśmy w zamkniętym ośrodku, dopiero co oddanym do użytku. Pierwsze wrażenie było powalające: wszystko czyste, nowiutkie. Wysokie sufity, poczucie przestrzeni, ładne meble, działające łazienki - w Rosji to wszystko to rarytas. Moskitiery w oknach, rolety, istna bajka, lepiej niż nasze mieszkanie. Po paru dniach jednak zaczęły ujawniać się pewne braki. Przede wszystkim woda miała powalający zapach i podobny wpływ na skórę. Zapewne niefiltrowana, a może i z rzeki. Pewnego wieczoru był bang - eksplodowała żarówka (Rosjanie kochają spieprzoną instalację elektryczną, jeżeli ktoś ma dobrą to chyba siedzi po nocach i ją psuje, inaczej byłoby mu nudno). Innego dnia odpadła połowa klamki, a wentylacja pozostawiała wiele do życzenia. Jednak ogólnie za domki wstydu nie było, znacznie powyżej krajowych standardów i tu przynajmniej uczniowie widzieli za co płacą.
Minusem zamknięto ośrodka była absolutna niemożność zdobycia czegokolwiek spoza stołówki. Kilka razy odbyliśmy wyprawy do najbliższego sklepu (jakieś półtora kilometra), który to działał, gdy mu się podobało i oferował raczej podstawowy wybór produktów. Było piwo, czekolada i pepsi light. Z rzeczy całkowicie nieprzewidywalnych, przez trzy dni mieliśmy deszcz i koszmarny chłód, w pewnym momencie było 5 stopni! Nikt nie miał ciuchów na tę pogodę, więc ostatnie dni wszyscy chodziliśmy chorzy, a w niektórych grupach ubyło uczniów. Niektórym udało się nawet zebrać dublet i najpierw zatruć się pokarmowo, a potem przeziębić. Muszą mieć wspaniałe wspomnienia z wakacji.
Z zajęć poza lekcyjnych, dzieci mogły jeździć konno.
Odpłatnie.
Doprowadziło to do kilku dramatów - nie wszyscy mogli zrozumieć, że konie są płatne dodatkowo i że jak rodzice nie wykupili to żadne krzyki i płacze nie przekonają nikogo do wpuszczenia potencjalnych do stadniny. Przejażdżki były fascynujące, w kółko po dość małych rozmiarów wybiegu. Myślę, że udało się tym zanudzić dzieci, konie i obsługę, na pewno mnie, bo jak wychodziłem zapalić, to miałem świetny widok na tę część obozu. Poza tym nasi uczniowie mogli zajmować się jazdą na rowerach, sportami i różnymi kosmicznymi projektami. Znowu odnieśliśmy wrażenie, że nie było zbyt wielu pomysłów dla nastolatków - o ile ośmiolatkowie piszczeli z radości malując sobie twarze w rosyjskie flagi, o tyle trudno oczekiwać takich reakcji od kogoś czternastoletniego. Gdy zepsuła się pogoda, okazało się, że planu B za bardzo nie ma, a na pewno nie na trzy dni. Dodatkową radością jest ta, że w Rosji pierwszy dzień lata wypada 1 czerwca - zapewne Rosjanie usiedli kiedyś z kalendarzami i postanowili mieć wszystko inaczej niż gdziekolwiek indziej. Początek lata powitał nas temperaturami 4-13 stopni, a w paru częściach kraju padał śnieg.
Mamy dość mieszane odczucia. Ciekawie się uczyło nie mając żadnych wytycznych i mając absolutnie wolną rękę. Chwilami jednak owocowało to tym, że panował chaos, wartość naukowa niektórych projektów była dyskusyjna, a co gorsza, nastolatki uznawały je za dość infantylne i średnio chciały w nich uczestniczyć. Myślę też, że żaden z uczestników obozu nie jest obecnie zainteresowany kosmosem, bo mieliśmy o tym tyle lekcji i materiałów, że na sam dźwięk tego słowa uczniowie więdli, a i nam niewiele brakowało, żeby się zastrzelić. Liczyliśmy też na to, że dzięki obozowi będziemy mogli nieco odpocząć - w końcu bez dojazdów do roboty, bez wieczornych zajęć. A gdzie tam, ciężej niż w Moskwie, wszystko robiło się na gwizdek, o określonej godzinie. Samo planowanie nierzadko przeciągało się do 23, bo 'a może zrobimy to tak, a potem tak albo inaczej?'. W drugim tygodniu staraliśmy się dać sobie nieco halt z tym wszystkim, bo lekcje można planować do końca świata i jeden dzień dłużej, a i tak zazwyczaj pierwsze pomysły są najlepsze. Do tego problemy poligraficzne, komputerowe, stresujących momentów nie brakowało. Na pewno sobie nie odpoczęliśmy. Pewnego wieczora kolega zasnął nad talerzem jedzenia, co dość dobrze symbolizowało nasz stan zmęczenia, zwłaszcza w środku drugiego tygodnia.
Wspomniałem fatalnych uczniów, ale miałem też wielu bardzo dobrych. Niektórzy naprawdę wiele się nauczyli i pod koniec drugiego tygodnia wymiatali słowa o kosmosie. Było kilka lekcji, które wyszły świetnie, więcej niż porażek. Jest to też jakieś nowe doświadczenie, dość przydatne w świecie, w którym na obozach zarabia się całkiem nieźle. Miałem też potwierdzenie słów arcybiskupa Michalika, że dziecko lgnie i jeszcze drugiego człowieka wciąga. Niektórzy z moich uczniów rzucali mi się w objęcia widząc mnie na stołówce. Po ostatniej lekcji u najmłodszych miałem osiem osób na szyi. W Moskwie takie cuda się raczej nie zdarzają, bo i powodów do lubienia nas uczniowie mają znacznie mniej. Opiekunki mówiły nam, że wszystkie grupy chętnie chodzą na lekcje i uważają je za atrakcją obozu, niektórzy to się aż doczekać nie mogą. Gdy słyszysz coś takiego, to odpuszczasz wściekanie się o nożyczki i bliny, bo masz to rzadkie poczucie, że jednak dobrze, że nie zdecydowałeś się pracować w stoczni.
Na pewno wyjazd był sukcesem pod względem towarzyskim: umieścić siedem dorosłych osób w jednym domku to pewne ryzyko. Szczęśliwie, wszyscy się dogadywaliśmy, nikt nikogo od chujów i pizd nie wyzywał, nie porobiły się grupki, a dość często panował totalny odpał i odjazd. Większość z tego to był humor dość sytuacyjny, ale na pewno do końca świata nie zapomnę ćwiczenia, które opracował kolega. 'Run & Touch' - w wersji klasowej bawi się w to tak, że rozwiesza się obrazki po ścianach, mówi słowo, a dzieci biegną i dotykają odpowiedniego obrazka, kto pierwszy ten lepszy. W realiach obozowych padł pomysł: run & touch domek numer 20. Widzimy się za piętnaście minut! Niestety, nikt z nas nie wykorzystał tego ćwiczenia. Dodatkową atrakcją były starcia kanadyjsko-amerykańsko-szkockie na znajomość języka angielskiego, które trwały przy prawie każdym posiłku. Kolega ze Szkocji przekonywał Amerykanów, że źle mówią, a Kanadyjczyk z kolei informował jego, że bredzi. Planując lekcje, strugając kredki, bijąc się z kserokopiarką i pisząc raporty przegadaliśmy miliony spraw i wszystko wskazuje na to, że będziemy się spotykać także w Moskwie. Ostatecznie najlepiej podsumować cały wyjazd możemy liczbami użytymi niegdyś przez Denga Xiaopinga do opisania dokonań Mao Zedonga: 70 % dobrze, 30% źle.
Minusem zamknięto ośrodka była absolutna niemożność zdobycia czegokolwiek spoza stołówki. Kilka razy odbyliśmy wyprawy do najbliższego sklepu (jakieś półtora kilometra), który to działał, gdy mu się podobało i oferował raczej podstawowy wybór produktów. Było piwo, czekolada i pepsi light. Z rzeczy całkowicie nieprzewidywalnych, przez trzy dni mieliśmy deszcz i koszmarny chłód, w pewnym momencie było 5 stopni! Nikt nie miał ciuchów na tę pogodę, więc ostatnie dni wszyscy chodziliśmy chorzy, a w niektórych grupach ubyło uczniów. Niektórym udało się nawet zebrać dublet i najpierw zatruć się pokarmowo, a potem przeziębić. Muszą mieć wspaniałe wspomnienia z wakacji.
Z zajęć poza lekcyjnych, dzieci mogły jeździć konno.
Odpłatnie.
Doprowadziło to do kilku dramatów - nie wszyscy mogli zrozumieć, że konie są płatne dodatkowo i że jak rodzice nie wykupili to żadne krzyki i płacze nie przekonają nikogo do wpuszczenia potencjalnych do stadniny. Przejażdżki były fascynujące, w kółko po dość małych rozmiarów wybiegu. Myślę, że udało się tym zanudzić dzieci, konie i obsługę, na pewno mnie, bo jak wychodziłem zapalić, to miałem świetny widok na tę część obozu. Poza tym nasi uczniowie mogli zajmować się jazdą na rowerach, sportami i różnymi kosmicznymi projektami. Znowu odnieśliśmy wrażenie, że nie było zbyt wielu pomysłów dla nastolatków - o ile ośmiolatkowie piszczeli z radości malując sobie twarze w rosyjskie flagi, o tyle trudno oczekiwać takich reakcji od kogoś czternastoletniego. Gdy zepsuła się pogoda, okazało się, że planu B za bardzo nie ma, a na pewno nie na trzy dni. Dodatkową radością jest ta, że w Rosji pierwszy dzień lata wypada 1 czerwca - zapewne Rosjanie usiedli kiedyś z kalendarzami i postanowili mieć wszystko inaczej niż gdziekolwiek indziej. Początek lata powitał nas temperaturami 4-13 stopni, a w paru częściach kraju padał śnieg.
Mamy dość mieszane odczucia. Ciekawie się uczyło nie mając żadnych wytycznych i mając absolutnie wolną rękę. Chwilami jednak owocowało to tym, że panował chaos, wartość naukowa niektórych projektów była dyskusyjna, a co gorsza, nastolatki uznawały je za dość infantylne i średnio chciały w nich uczestniczyć. Myślę też, że żaden z uczestników obozu nie jest obecnie zainteresowany kosmosem, bo mieliśmy o tym tyle lekcji i materiałów, że na sam dźwięk tego słowa uczniowie więdli, a i nam niewiele brakowało, żeby się zastrzelić. Liczyliśmy też na to, że dzięki obozowi będziemy mogli nieco odpocząć - w końcu bez dojazdów do roboty, bez wieczornych zajęć. A gdzie tam, ciężej niż w Moskwie, wszystko robiło się na gwizdek, o określonej godzinie. Samo planowanie nierzadko przeciągało się do 23, bo 'a może zrobimy to tak, a potem tak albo inaczej?'. W drugim tygodniu staraliśmy się dać sobie nieco halt z tym wszystkim, bo lekcje można planować do końca świata i jeden dzień dłużej, a i tak zazwyczaj pierwsze pomysły są najlepsze. Do tego problemy poligraficzne, komputerowe, stresujących momentów nie brakowało. Na pewno sobie nie odpoczęliśmy. Pewnego wieczora kolega zasnął nad talerzem jedzenia, co dość dobrze symbolizowało nasz stan zmęczenia, zwłaszcza w środku drugiego tygodnia.
Wspomniałem fatalnych uczniów, ale miałem też wielu bardzo dobrych. Niektórzy naprawdę wiele się nauczyli i pod koniec drugiego tygodnia wymiatali słowa o kosmosie. Było kilka lekcji, które wyszły świetnie, więcej niż porażek. Jest to też jakieś nowe doświadczenie, dość przydatne w świecie, w którym na obozach zarabia się całkiem nieźle. Miałem też potwierdzenie słów arcybiskupa Michalika, że dziecko lgnie i jeszcze drugiego człowieka wciąga. Niektórzy z moich uczniów rzucali mi się w objęcia widząc mnie na stołówce. Po ostatniej lekcji u najmłodszych miałem osiem osób na szyi. W Moskwie takie cuda się raczej nie zdarzają, bo i powodów do lubienia nas uczniowie mają znacznie mniej. Opiekunki mówiły nam, że wszystkie grupy chętnie chodzą na lekcje i uważają je za atrakcją obozu, niektórzy to się aż doczekać nie mogą. Gdy słyszysz coś takiego, to odpuszczasz wściekanie się o nożyczki i bliny, bo masz to rzadkie poczucie, że jednak dobrze, że nie zdecydowałeś się pracować w stoczni.
Na pewno wyjazd był sukcesem pod względem towarzyskim: umieścić siedem dorosłych osób w jednym domku to pewne ryzyko. Szczęśliwie, wszyscy się dogadywaliśmy, nikt nikogo od chujów i pizd nie wyzywał, nie porobiły się grupki, a dość często panował totalny odpał i odjazd. Większość z tego to był humor dość sytuacyjny, ale na pewno do końca świata nie zapomnę ćwiczenia, które opracował kolega. 'Run & Touch' - w wersji klasowej bawi się w to tak, że rozwiesza się obrazki po ścianach, mówi słowo, a dzieci biegną i dotykają odpowiedniego obrazka, kto pierwszy ten lepszy. W realiach obozowych padł pomysł: run & touch domek numer 20. Widzimy się za piętnaście minut! Niestety, nikt z nas nie wykorzystał tego ćwiczenia. Dodatkową atrakcją były starcia kanadyjsko-amerykańsko-szkockie na znajomość języka angielskiego, które trwały przy prawie każdym posiłku. Kolega ze Szkocji przekonywał Amerykanów, że źle mówią, a Kanadyjczyk z kolei informował jego, że bredzi. Planując lekcje, strugając kredki, bijąc się z kserokopiarką i pisząc raporty przegadaliśmy miliony spraw i wszystko wskazuje na to, że będziemy się spotykać także w Moskwie. Ostatecznie najlepiej podsumować cały wyjazd możemy liczbami użytymi niegdyś przez Denga Xiaopinga do opisania dokonań Mao Zedonga: 70 % dobrze, 30% źle.