Ponieważ mateczkę Rosję pożegnaliśmy już chwilę temu, postanowiliśmy przypomnieć obrazki, które towarzyszyły naszym przygodom przez czas pomieszkiwania w mieście, które nie wierzy łzom. Oto i one:
1 Comment
Pewnego grudniowego popołudnia zobaczyłem uliczną reklamę koncertu DDT. Na ten widok dokonałem takiej akrobatyki myślowej: 'A, jak nie zapomnę, to zobaczę po ile bilety. Chyba mieli kiedyś jakąś niezgorszą piosenkę, poza tym tyle już tu mieszkamy, a to klasyk narodowy, to może by się dało przejść.' Bilety okazały się być od 700 rubli. 'Jakieś 40 PLN, to można jeszcze zaryzykować' - pomyślałem, posłuchałem sobie najpopularniejszych piosenek i stwierdziliśmy wspólnie, że można się przejść. Poza tym początek marca, co tu będzie ciekawszego do roboty? A akurat niedziela, to przynajmniej nas pracą nie będą mogli skatować. W jakieś dwa tygodnie później przesyłałem już niektóre utwory DDT współpracownikom z krajów mniejszych od Rosji i mówiłem, że chyba będzie warto. Przekonałem łącznie trzy osoby. Przy okazji musiałem wyjaśniać współpracownikom z największego kraju świata, że nie oszalałem i że mi się to naprawdę podoba. Jak również, że w Polsce DDT nie jest przesadnie popularne. To pewne dyplomatyczne niedopowiedzenie: w życiu nie słyszałem ich piosenki w radiu, lokalu czy gdziekolwiek. Zagrali do tej pory jeden koncert w Warszawie w 2010, co jest o tyle dziwne, że znacznie więcej grywali w USA, Niemczech, UK, czy nawet w Izraelu. A w Polsce podobno było bez niespodzianek: pustawo, drogo, więcej Rosjan niż Polaków. Im bliżej było 5 marca, tym bardziej żałowałem, że nie zaopatrzyłem się w jakieś bilety lepszej kategorii. Wchodziło mi więcej i więcej kawałków. Gdy poznawałem grupę w 2003 roku, to mnie nudziła i wszystko mi się zlewało, do tego wydawało wtórne i szybko przerzuciłem się na inne materiały pomocnicze do nauki języka rosyjskiego (zwane Leningradem, a nawet Grupą Leningrad). W 2016 był to już inny temat, usłyszałem w tym wcale niezłą różnorodność (zwłaszcza gdy wejdzie się na nowsze płyty), a do tego nawet byłem w stanie zrozumieć dość dużo z tego, co tam Szewczuk śpiewa. 5 marca to taki magiczny dzień, że wypada w niego rocznica śmierci Stalina (- Czy to prawda, że Stalin umarł w dzień wielkiego święta? Tak. - A jakie to było święto? - Dzień śmierci Stalina.). Mimo tego nie spodziewałem się jakichkolwiek nawiązań do życia ojca narodów, chociaż zabawnie się historia świata, a zwłaszcza tego kraju, układa - 60 lat temu wielka żałoba, a w 2017 mała akcja 'Dwa goździki dla towarzysza Stalina'. Za to stada ludzi gnały w podniosłych nastrojach na stadion Olimpijski, jeden z większych i bardziej prestiżowych obiektów w Moskwie - dzięki temu jakie ma rozmiary, to bilety na koncerty tamże są często tańsze niż w innych miejscach. Wieczór wcześniej sprawdziłem, koncert był praktycznie wyprzedany, zostały tylko obłędnie drogie bilety na najlepsze sektory, a i ich nie było za wiele. Pojemność Olimpijskiego to podobno 35 tysięcy ludzi, w co nieco ciężko mi było uwierzyć - jest to ogromne, ale chyba jednak nie aż tak. Tego wieczora wypełniony był po brzegi, tylko był pewien problem: nam wejście zajęło skromne 45 minut. Za to ochrona była obłędnie miła: nie odbierała wody i nie przeszukiwała ludzi, tylko w miarę szybko wpuszczała. Ilość zatrudnionych szatniarzy imponowała, były stanowiska z numerkami od 0 aż do ponad 25 tysięcy! Nigdzie kolejek, pełno stoisk z napojami (woda po 100, drogawo, ale jeszcze nie skandal). Bilety sprawdzała UŚMIECHNIĘTA bileterka - czy oni podawali ludziom psychotropy, czy też sprowadzili ich spoza Rosji? Jednak kolejka za nami ciągnęła się po horyzont. Chwilę po 19 zasiedliśmy na naszych prestiżowych miejscach i z pewnym niedowierzaniem skonstatowałem, że nie jest źle, widać było dość dobrze, więc pozostawała nadzieja, że jeżeli nie zrąbią nagłośnienia, to może to być jeden z lepszych koncertowych interesów mego życia. Wydawało się, że jest dość pusto, ale miałem w głowie te epickie kolejki wokół stadionu, można było je podziwiać na bieżąco chodząc po schodach do toalety (na naszym poziomie takiego luksusu nie było). Z drugiej strony, 45 minut, to nie jest jeszcze bardzo długo, zazwyczaj zakładam, że wejście na koncert zajmie mi jakąś godzinę. Siedzieliśmy więc, podziwiali wyświetlone logo zespołu i czekali co dobrego wieczór przyniesie. Koło 19:35 przyniósł Szewczuka, który ubrany w jeansy i czarną bluzę wlazł na scenę i powiedział: - Muzycy od dawna gotowi, wy gotowi, a na zewnątrz stoi kilka tysięcy ludzi. Chcecie jeszcze czekać? - Nieeeeeeeeeeeeeeet! No więc zaczęli grać. Najpierw spokojnie, intro, przy którym na wizualce przewinęła się cała Ziemia. Tournee zwie się Histora dźwięku - jak się ma zespół, który ma 37 lat i solidną ilość płyt na koncie, to można sobie takie grać. Więc jak dość hałaśliwe intro przeszło, to Jurij Julianowicz zapytał: - Kto się urodził w ZSRR? Parę osób z zebranych się urodziło. - I jacy fajni ludzie się udali! - powiedział tytułem wstępu do Рожденный в СССР. W odróżnieniu od wersji płytowej, tu nieco sprawę wyciszyli, tak trochę to wyglądało jakby się nie chcieli zmachać, chociaż im bliżej końca utworu, tym więcej radości. Publika brzmiała świetnie, ludzie śpiewali nie tylko refreny, a wiele osób piłowało cały kawałek. Na wizualkach zdjęcia zespołu z tamtych lat i tego co też się wtedy działo, chociaż zapałętała się jakaś demonstracja, na której policja zwijała faceta w antyputinowskiej koszulce. Przez następne kilka kawałków tak to wyglądało - wizualki z historią kraju i zespołu, a na scenie Szewczuk z dość pokaźną grupą ludzi. Brzmiało to świetnie, nawet na naszych miejscach. Dziwiło tylko, że na płycie ogólnie dość statycznie to wyglądało poza jednym kotłem, gdzie widać było, że działy się rzeczy wielkie, włącznie z odpalaniem rac. Wielu rac. Było też parę flag. Ludzi przybywało cały czas, w końcu płyta zaczęła się poważnie napełniać, ale jeszcze dobrze w drugiej godzinie koncertu można było ujrzeć kogoś w płaszczu, kto desperacko szukał miejsca. Idea kompozycji tego koncertu była taka, że najpierw grali blok rockowy, potem industrialny, przy czym ten drugi był dość krótki, zaś potem walili wszystko, co miało sprawić, że ludzie zawyją ze szczęścia, bo po to przyszli. W sumie jednak to nastąpiło dużo wcześniej, głównie dzięki temu, że jechali kawałkami z lat 80-tych. Z czasem wizualki zeszły nieco z tematu historii kraju i zespołu bardziej w stronę symboliczną (BYŁ STALIN!). Mieli to naprawdę dobrze zbalansowane, chwilę szybciej, chwilę spokojniej. Szewczuk przesadnie wiele nie mówił, chociaż życzył wszystkim pokoju, z naciskiem na Ukrainę (powiedzenie czegoś takiego przed kilkunastoma tysiącami Rosjan i przeżycie, to naprawdę jest wyczyn). Na koniec bloku rockowego grają Метель i to jest taki kawałek, że cała sala śpiewa, wzrusza się, płacze i jest zachwycona. Właściwie mogliby po nim sobie iść do domu, ale gdzie tam, toż zaledwie połowa roboty! Był to też jeden z momentów kiedy większość zebranych dobyła telefonów i w efekcie trybuny świeciły się bardziej niż scena. Im dalej tym więcej radości, kładli wszystkie swoje największe hity i co jakiś czas jakiś nowszy kawałek. Na płycie pojawiały się kolejne race, w pewnym momencie było tyle ludu, że zacząłem wierzyć, że może naprawdę zebrali te 35 tysięcy. Ветер stał się In Memoriam poświęcone muzykom , którzy już nie żyją. Wystarczyło tego spokojnie na cały utwór, a przy niektórych ludzie dosłownie wyli (najbardziej oczywiście przy Wiktorze Coju, no i byłych członkach DDT). Gdy zeszli przed bisami, to wiele osób rozpoczęło opuszczanie sali koncertowej. Szewczuka nie było solidną chwilę, aż zacząłem się martwić, że nie wrócą i nie będzie Это всё na koniec - byliśmy już daleko w trzeciej godzinie koncertu, w liczbie kawałków pogubiłem się dawno, bo czuło się jakby grali jeden i dopiero co zaczęli. Szczęśliwie, było. W końcu jak ma się taki kawałek, to grzech z niego nie skorzystać, zwłaszcza, że wiadomo, że jak ktoś przyszedł, to będzie krzyczał, że Это всё, что остaнется после меня, Это всё, что возьму я с собой. I zgodnie z tytułem, to już był absolutny, całkowity i totalny koniec. Łącznie 35 utworów, niektóre kombinujące dwa. Wyglądało to tak (skopiowane z rosyjskiego profilu DDT na VK, jeszcze nie doszedłem do takiego poziomu znawstwa, żeby widzieć jak się co z czym łączy, zazębia i przechodzi): 01. Intro (инструментал) 02. Рожденный в СССР Блок Rock'n'Roll: 03. Милиционер в рок-клубе 04. Конвейер 05. Змей Петров 06. Мама, я любера люблю 07. Мальчики-мажоры 08. Революция 09. Время 10. Ленинград + Не стреляй! 11. Дождь 12. Я получил эту роль + music 13. Правда на правду 14. Предчувствие гражданской войны 15. Пацаны 16. Стороною дождь (песня Алены) 17. Метель Блок Indastrial: 18. В бой 19. Мы 20. За тобой пришли + Потолок 21. Любовь 22. Ночь-Людмила 23. Музыкальный образ (инструментал от Романа Невелева) 24. Новое сердце + Когда един (стих) 25. Потомок тайных христиан 26. Мужество заваривать чай 27. Русская весна 28. В последнюю осень 29. Просвистела 30. Погром 31. Ветер 32. Песня о свободе 33. Любовь не пропала На бис: 34. Родина 35. Это все Mniej kronikarsko, przekłada się to na niewiarygodną ilość szczęścia i radości dla wszystkich zebranych. Rozpiętość wiekowa publiki była wielka, od nastolatków po emerytów. Pierwszy raz od dawna byłem jedną z młodszych osób w okolicy. Nawet na krzesełkach ludzie się gibali i wydzierali, a przy takich hitach jak Ночь-Людмила, В последнюю осень czy Просвистела można było niemal zapomnieć, że się siedzi. Im bliżej końca, tym więcej osób wstawało i tańczyło w przejściach. Widząc, że poza jednym średnich rozmiarem młynem, płyta stała dość spokojnie, w miarę doceniłem swoje miejsce - wygodnie, a możliwości ubawu podobne. Z tekstami też nie było kłopotów, ludzie krzyczeli, gdy trzeba było krzyczeć, śpiewali, gdy śpiewać, siedzieli cicho, gdy trzeba było siedzieć cicho. Właściwie jedyne życzenie jakie mógłbym mieć do setlisty (i nie tylko ja) to Черный пес Петербур, który na koncertach lubi rozciągać się do jedenastu minut. Z psem, czy bez, na pierwszy kontakt z grupą miałem właściwie wszystko czego chciałem, a nawet więcej. No jeszcze ларёк by mnie ucieszył, ale spokojnie, 35 kawałków mi robi wystarczająco, żeby nie cierpieć i nie mieć żalu. Czasem realizatorowi szło tak sobie - bo poza Szewczukiem na scenie było kilka osób, w tym takie ekscentryczne instrumenty jak skrzypce i trąbka. Tak więc czasem Jurij Julianowicz odchodził na bok albo nie robił akurat nic ciekawego, a realizator jakby upierał się nadal nam go pokazywać. Albo w drugą stronę: basista wycina solo, a tu pokazują nam publikę. Basista nie robi niczego ciekawego - dawaj przebitkę na basistę. Pani tańczy, mim robi show - a ten pokazuje, że perkusista akurat ma spokój. Nie było tego wiele, zazwyczaj pokazywano, co miało sens, ale chwilami chciało się krzyczeć: NO POKAŻ, ŻE COŚ SIĘ DZIEJE, A NIE JAKIEŚ SUFITY!!! I tak dobrą połowę koncertu były wizualki, których kadrować nie trzeba było. Inną listę żalów mają ci, którzy spędzili solidne kawałki koncertu w kolejkach na zewnątrz. Delikatnie sprawy ujmując, ochrona nie zbiera pochwał za tempo pracy. Przy tym wszystkim panowała atmosfera radości, czyli coś, czego w Moskwie doświadcza się bardzo rzadko - a już w dniu, gdy marcowy deszcz zacina, to wręcz uczucie niemożliwe do wyobrażenia sobie. Nikt się na nikogo dziwnie nie patrzył, nikt się nie przepychał, na twarzach wszystkich wymalowane pozytywne uczucia. W pewnym momencie Szewczuk wyznał, że dawno się nie widzieli, bo ostatnio w Moskwie grali w 2011 i że trochę minęło. Chyba powinni grać co miesiąc, a lokalna ludność być zmuszana do partycypowania. Wtedy może poziom zadowolenia z życia w stolicy by się podniósł. Podobno Szewczuka nazywają czasem rosyjskim Springsteenem I to nie tylko dlatego, że jedna z jego pieśni wydaje się być bardzo mocno inspirowana twórczością muzyka zza wielkiej wody. Oto tabelaryczny profil obu muzyków.
Był kiedyś taki wieczór, że wróciłem do domu i zobaczyłem, że Aligator zostawił mi linka na Skype. Że ruska grupa topowa obecnie. Włączyłem: Po jakiejś minucie byłem kupiony. Obadanie reszty dokonań zespołu nie pozostawiało złudzeń: Pierwszy raz od naprawdę chwili pojawiło się coś ciekawego, wykraczającego poza standardowe ramy grania muzyki. Ludzie piszą, że Little Big to rosyjskie Die Antwoord. Ano tak to brzmi, ale patrząc na nich ideologicznie, to jest jak w dupę strzelił Laibach. Rosjanie uwielbiają opowiadać o tym, że świat posługuje się stereotypami postrzegając ich kraj. W końcu ktoś się tym zajął na całego i to z jakim rezultatem! Właściwie to dziwne, że Rosji tyle zajęło doczekanie się takiego zjawiska, toż przecież ten kraj aż się prosi o adekwatny komentarz muzyczno-wizualny. I to nie Okudżawę ani Leningrad, tylko coś dające tak intrygujące połączenie strony wizualnej z dźwiękową, a do tego jeszcze jakąś intelektualną. Po obejrzeniu: zacząłem się zastanawiać, czy ten zespół jest tu w ogóle legalny. Szybkie przeszukanie zasobów netu pozwoliło ustalić, że tak i że nawet grywają koncerty. Moskiewski wypadał 19 listopada. Jak o jakiejś godzinie 21 odkryłem ich istnienie, tak koło 23 pisałem do znajomych, że 'Idziemy!!! Patrzcie jakie jaja!!!'. Kilka dni później mieliśmy bilety. Zdobycie ich nie było proste, bo system dystrybucji biletów przypomina nieco ten z czasów poprzedniego systemu. Organizator koncertu, Yotaspace, miało je po 1600 rubli. W klubie bilety wyprzedano, za to były one dostępne na necie, niestety obarczone dość solidną opłatą serwisową. Taką, że zamiast 1600 wychodziło jakieś 2000 rubli. W końcu nasza koleżanka zdobyła je gdzieś z narzutem trochę mniejszym, bo po jedyne 1800 rubli, czyli jakieś 115 PLN. Gdy Little Big grało w Krakowie, to wstęp był po 40 PLN. Niebezpodstawnie Moskwa chlubi się byciem bardzo drogą stolicą bardzo biednego kraju i za niemal wszystkie koncerty płaci się tu więcej niż nie tu. Jeszcze w tym wszystkim wspomnę, że 17 listopada miałem Garbage, a już 19 Little Big. Albo pół roku nie ma niczego, albo dwa w ciągu dwóch dni. Kolejka wejściowa do Yotaspace przerażała. Przyszliśmy koło 19, sam koncert miał zacząć się o 20 w co nie wierzył nikt. Na godzinę przed oficjalnym startem gigu staliśmy jakieś dobre 300 metrów od wejścia, a ogonek ciągnął się jeszcze dobre kilkadziesiąt metrów za nami. Pogoda w listopadzie w tej strefie klimatycznej jest wiadoma. Akurat padał deszcz, a nie śnieg, więc było zimno, mokro i koszmarnie chujowo. Poznajdywaliśmy się ze znajomymi, coś tam zjedli na szybko systemem rotacyjnym stania w kolejce - akurat w tę sobotę mieliśmy robotę i przyszliśmy prosto z niej, chwyciliśmy jakieś piwo do zabicia czasu i czekali. Chłopcy przed nami zdrowo sobie siupnęli, no chyba, że obecnie to takie modne, żeby nosić okulary przeciwsłoneczne w absolutnej ciemności, a przy tym nieco bełkotać. Piła właściwie cała kolejka zebranych, a wzdłuż niej przechadzali się cwaniacy z klubu, którzy chcieli sobie dorobić i oferowali nam za opłatą wejście poza kolejnością. Nie skusiliśmy się, mimo tego, że mówili, że nie zdążymy przed 20 i przepadnie nam kawał koncertu. Poczyniłem sobie tylko kilka mentalnych notatek dotyczących jakości obsługi klienta w tym kraju. Co z tego, że płacisz jakieś trzy razy lepiej niż w UE, i tak będzie gorzej, bo Rosjanie nie mają nawyku walki z patologiczną korupcją. Był to też pierwszy rozdział opowieści o organizacji. W końcu udało nam się wejść, na bramkach panował totalny burdel, odcinek drugi. Taki, że gdy przechodziłem przez nie, to na stole leżało kilka portfeli, telefonów, zegarków i zestawów kluczy, a potem wspólnie z czterema innymi osobami wybieraliśmy z tego nasze rzeczy. Chwała, że wszyscy okazali się uczciwi, ale jakby ktoś chciał sobie pokraść to łatwiej niż dziecku cukierka. Przecież to takie dziwne, że w roku 2016 ludzie mają przy sobie telefony, klucze, bilon i może nawet zegarek. Jeszcze nie dotarliśmy do szatni, a już było widać, że jest gęsto. Dwa dni wcześniej na Garbage w szatni były pustki, w sobotni wieczór trzeba było powalczyć, żeby zostawić bety. To też nie było takie proste, pani poinformowała mnie, że mój plecak jest zbyt pusty, żeby szatnia mogła go przyjąć. Automatycznie mi się odpowiedziało: - Co to za pojebana bzdura? Okazało się, że podobno mają przepis, że plecak musi być wyładowany, ale jeżeli wrócę po rozpoczęciu koncertu, to może wtedy przyjmie. Odmieniłem kurwy przez chuje, zebrałem rzeczy Aligatora i wypakowałem w ten sposób plecak. Po tym idiotycznym akcie pani udało się go przyjąć. W kolejce do łazienki dopisałem sobie kolejny rozdział do opowieści o rosyjskiej organizacji, kapitalizmie, jakości obsługi i klubach. Stwierdziliśmy, że czujemy się jak w pracy: niemal wszyscy młodsi od nas i się wydzierają. No nie że spodziewaliśmy się konwentu seniora i bohaterów Wojny Ojczyźnianej, ale wielu zebranych nie miało chyba nawet osiemnastu lat. Parę osób haftowało po toaletach, w sposób typowy dla tych, którzy odkrywają sekrety alkoholu. Rosjanie i Rosjanki zazwyczaj nabywają tę zdolność przed czternastym rokiem życia. Niby na biletach było +16, ale eta Rassija, na pewno nie sprawdzono papierów - i chwała niebiosom, bo ten katastrofalny organizacyjny burdel urósłby do jeszcze większych rozmiarów. Koło jakiejś 20 widzieliśmy już bardzo dobrze, że klub jest więcej niż pełen. Wiedzieliśmy też, że za nami było wcale niemało osób, więc pytaniem otwartym pozostawało ile ludu postanowiono wpuścić. Pisali już na kilka dni przed koncertem, że wyprzedany, pytaniem pozostawało jak definiowany jest zdrowy rozsądek i ile osób upchną. Widać było, że definiowany nie jest w ogóle i że wpuszczą tak, że będzie się wysypywało lufcikami. Bilet nie wspominał o tym, że przed Little Big gra support. W efekcie, gdy zespół The Hatters wyszedł na scenę wcale niemało osób było pewnych, że to główne danie wieczoru. Już wizualnie robili dobre wrażenie - ogromna elektryczna bałałajka, dwie dziewoje w zwiewnych słowiańskich strojach, brzuchaty i brodaty chłop w podkoszulku na ramiączkach. Zespół należy do rodziny Little Big i gra plus minus to samo, chociaż z mniejszym przypierdolem i mniejszą ilością słów powszechnie uznawanych za obraźliwe. Jako support szło im świetnie, po kilkunastu minutach ludzi wynosili, inni mdleli, rozwał na publice totalny. Gdy w pewnym momencie wokalista powiedział, że zagra piosenkę, którą napisał wieczór wcześniej i rzucili Everyday I'm drinking, to jazda rozkręciła się taka, że pytaniem otwartym stało się, czy Little Big nie zostanie pokonane przez własny support. The Hatters zagrali jakieś 40 minut. W tym czasie: - dość dobrze się ubawiłem - wszyscy się pogubiliśmy - odbyłem trasę od tylnego baru do sceny, bo taki był ruch na publice, że chcąc nie chcąc człowieka przenosiło - brodaty brzuchacz na scenie podarł na sobie koszulkę - warstwa wizualna nie powaliła, ale coś tam się błyskało - statystycznie wydawało się, że liczba ludzi pod wpływem substancji psychoaktywnych nakrywa czapkami tych na czysto. - niestety, my byliśmy na czysto. - parkiet sprawił, że wspomniałem sobie najlepsze lata młodości. Było to takie pierdolnięcie, że klepki podłogowe i sufitowe spadały. Ludzie się miotali, rzucali, skakali, upadali, podnosili, piłowali ryje. Totalny obłęd w najlepszym wydaniu. Mimo dość pozytywnego wrażenia jakie na mnie zrobili, to raczej nie wróżę The Hatters wielkiej kariery międzynarodowej, są za blisko Little Big, które świata póki co nie podbiło (obawiam się też, że nie podbije). Jednak jako support The Hatters sprawili się cudownie. Rozpoczęło się oczekiwanie na główną gwiazdę wieczoru. Po kilkunastu minutach rozpoczęło mnie to wkurwiać. Klub nabity pod sufit. Ruszyć się nie da, scena gotowa, a ci gwiazdorzą. Grajcie do nędzy ciężkiej! Koło 21:50 zaczęli grać. Najpierw nieco niemrawo, ale już jako drugie rzucili 'We will push the button'. Na publice rzeźnia. A to było dopiero preludium. Po kilku kawałkach wyszedł Klaun (czyli Anton Lisow), który rzucił jakieś zdawkowe pozdrowienia i impreza ruszyła na całego. W tym czasie Ilya mógł sobie odpocząć. Najprościej sprawy oddając: sobie grali, a zebrani się cieszyli. Ponieważ się nie oszczędzali, mieli system rotacyjny i co kilka kawałków zmieniał się głównodowodzący. Część żeńska w postaci Olympii (to ta nie bardzo wysoka pani) i Sofii (w koszulce z napisem 'SISKI' czyli CYCKI na biuście, tak na wszelki wypadek, żeby nikt nie przegapił, jakby to było możliwe) była cały czas obecna i się gibała. W wypadku tego koncertu trudno mówić z jakąś powagą i przejęciem o setliscie; grupa ma na koncie dwie płyty, zagrała je w niemal całości, na koniec zostawiając swój wielki hit Big Dick, a cały koncert zakończyło Polyushko Pole. Też pod koniec poszło Everyday I'm drinking, przed którym zadano pytanie: - Lubicie się najebać? - Daaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaa - A chlejecie codziennie? - Daaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaa Wiadomo co dalej. Leciały poza tym From Love with Russia, Fucking Asshole, Give me your Money', Public Enemy, Dead Unicorn, Brighton Beach, Life in the trash, Funeral Rave, Russian Hooligans (tu paru osobom odwaliło już daleko poza granice ubawu i niemal się bili), parę jakichś rzeczy, których rozpoznać się nie udało, ale naprawdę, nie miało to znaczenia, przy tym stylu grania i podniety publiki, mogli nam śpiewać i prawo handlowe Federacji Rosyjskiej. Od pierwszej sekundy koncertu na publice panowała dzika pompa, wszystko niemal skakało, darło się i wpadało na siebie. Parę osób wydawało się mniej zachwyconych tym faktem, bo nie było możliwości, żeby stać jakoś bliżej sceny i nie zostać zabitym. Już po kilku kawałkach mniej zaprawieni w bojach przenieśli się na tyły, gdzie w sumie też za spokojnie nie było. Albo zespół puszcza parę osób na publikę, które tym kręcą, albo ludzie tu są bardziej odpowiedzialni niż gdzie indziej - w każdym większym kółeczku było ze dwóch wodzirejów, którzy dawali znaki-sygnały, co robić, kiedy się uspokoić, a kiedy się rzucać. Jeden z częściej przeze mnie widzianych miał wybite przednie zęby, w tej sytuacji wystarczało to za najlepsze referencje. Sam zespół też wiedział, co robić: wszystko skakało, gibało się, darło, machało łapami. Apogeum tego miało miejsce przy Everyday, gdy na scenę wskoczył cały zespół The Hatters, pili wódkę i tańczyli kazaczoka, a na koniec jeden podarł na sobie ciuchy. Zabrakło chyba tylko kokoszników, bo część żeńska była w strojach sportowych. Łącząc to z tym, że klub był nabity ponad swoje możliwości i poza granice zdrowego rozsądku, można było sobie w tę nieco ponad godzinę koncertu odrobić kilka przegapionych zajęć z fitnessu. Były też wizualizacje, niestety, średnio wzruszające zarówno na płaszczyźnie technologicznej, jak i ideologicznej. Jakieś obrazki z klipów, środkowy palec na Fucking Asshole migoczący fiut przy Big Dick, no nic co by było czymś więcej niż tło do ubawu. Przy tym wszystkim, największy atut koncertu był też jego największą słabością: naprawdę mogli zagrać cokolwiek, a ludzie by się dalej mordowali. Nie, że mają w repertuarze ballady, przy których można się rozrzewniać i przytulać partnerki, ale też po dwudziestu minutach stało się jasne, że liczba niespodzianek na cały wieczór została wyczerpana. Dwa dni wcześniej na Garbage narzekałem na marazm zebranych. Tu wahadło poszło solidnie w drugą stronę i wyjechało poza skalę. Mimo wszystko miło było pokrzyczeć sobie 'WELCOME TO RUSSIA!' niemal w centrum Moskwy. A także posnuć grupowo dywagacje o przyrodzeniu Ilii. Osobną opowieścią była organizacja: takiego dramatu nie widziałem od chyba Openera w 2010 roku, tyle że tam mieli kilkadziesiąt tysięcy osób. Już po koncercie ochroniarze próbowali kierować ruchem do szatni, ale ich największym sukcesem było wkurwienie wszystkich. Zapewne puszczenie ludzi na żywioł byłoby lepsze. Udało nam się odnaleźć naszą małą grupkę i poczekaliśmy sobie jakieś 40 minut na nasze rzeczy, przeklinając przy tym rosyjski kapitalizm, w którym do klubu z jednymi wąskimi schodami można wpuścić tyle osób. Poczyniliśmy mentalne notatki: do Yotaspace chodzić tylko na rzeczy mało popularne, albo jak zaproszą coś co warte będzie męczenia się w tak koszmarnym burdelu. Do tego ceny: mała woda 150 rubli, piwo Tuborg 350 (23 PLN!!!). Niby miało być afterparty i miał na nim grać Lisow, ale nie sądzę, że ktoś na nim został. Jeżeli w Yotaspace się dziwili, to informuję, że może gdybyście dali jakieś rozsądniejsze ceny napojów, to ludziom by się chciało zobaczyć co będzie, a tak wszyscy uciekali do domów lub innych klubów. Gdy wyszliśmy wręczono nam ulotkę, że 23 marca odbędzie się kolejny koncert Little Big. Myślę, że jedno spotkanie nam wystarczy. Było miło, ale nie mam złudzeń, że mogą mnie jeszcze czymś zaskoczyć na żywo. Obawiam się też, że formuła zespołu może się wypalić - ile jest tych ruskich stereotypów i na ile sposobów można je wyśmiać? Również koncertowo, rzeźnia jest fajna przez jakiś czas, potem staje się monotonna. Póki co zespół jednak ma tendencję zyskiwania popularności, znają go nawet niektórzy nasi uczniowie. Bardzo się dziwią, że my też - wydaje im się, że jest to tak rosyjskie zjawisko, że aż niedostępne dla percepcji obcokrajowców. Będą dziwili się jeszcze bardziej, gdy dowiedzą się, że widzieliśmy to zjawisko na koncercie. Może nawet będą nam zazdrościli. Przysięgam, jak żyję nie widziałem takiej kreatywności w kręceniu klipów. Jest więcej! Do tego dochodzą materiały z koncertów - występy skrupulatnie kamerują. Przy tym wszystkim, to raczej nie ma milionowych budżetów, ma za to hektary rewelacyjnych pomysłów. Nazwy handlowe często lubią kłamać. Dobrze to znamy; najlepsze piwo świata, cudowne chipsy, dietetyczna cola, atrakcyjna oferta, prawo, sprawiedliwość. W ten gąszcz zamieszania wpisuje się Garbage. Mimo obietnicy zawartej w nazwie, ich muzyka to nie śmieci. Do tego oszaleli i postanowili zagrać w Moskwie. Nawet dwa koncerty! Dołożyć do tego wypada wcześniejszy w Petersburgu, późniejszy w Jekaterynburgu, jeszcze po drodze był Kijów i wychodzi, że albo uwielbiają tę część świata, albo ktoś im podaje całkiem haroszą kopiejkę za zapuszczanie się do wschodniej Europy. Na moskiewskie koncerty bilety kosztowały 2700 rubli za czwartek i 3000 za piątek. Srogo, ale na podobnym poziomie co w innych krajach, a nawet taniej od np. Australii. Do tego Yotaspace to dość mały klub, a nie stadion na kilkadziesiąt tysięcy ludności, więc dało się to łyknąć. O tym, że Garbage to nie śmieci, wiadomo od około dwóch dekad. Co dość dziwne, nawet ich ostatnia płyta nie wpada kategorię odpadów. Po pierwszych paru przesłuchaniach średnio mnie cieszyła, ale coś tam chwyciło. Popiłowałem ją solidniej i nagle stała się jedną z najchętniej przeze mnie słuchanych płyt roku 2016. Przez lata trasy koncertowe Garbage bardzo się rozjeżdżały z moimi miejscami zamieszkania. W zeszłym roku też występowali w Moskwie, grali trasę z okazji dwudziestolecia wydania swojego debiutu. Wydawało mi się to nieco biednym pomysłem i próbą odcinania kuponów. Z drugiej strony, chciałem się na nich przejść, bo w końcu kawał legendy, ale jeszcze większym świętem niż wybranie się na koncert jest dla mnie pójście do pracy, więc wybrałem uczenie ludzi w godzinach niecywilizowanych zamiast oglądania popisów Shirley Manson. W roku 2016 przez dłuższą chwilę zastanawiałem się, czy zespół, który ma ponad 20 lat i w którym niektórzy mogą już przejść na emeryturę może mnie przynajmniej nie zasmucić na żywo. Dopiero po analizie setlist zdecydowałem się na inwestycję w ten wygłup. Na tej trasie zespół dość stabilnie gra swoje największe hity z delikatną wkładką z nowych kawałków. Jest trochę zmiennych, ale dobre 80% setów to żelazne pozycje, a przy tym nawet udało im się wpakować trochę mniej oczywistych kawałków. Na papierze wyglądało to mocno, pytaniem pozostawało, czy na żywca będzie wyglądało porównywalnie interesująco. Robotę skończyłem o 19 i właściwie przeklinałem się za pomysł pójścia na ten koncert, bo leciałem na ryj ze zmęczenia. Miałem już bilet, więc nie było odwrotu. Do klubu dotarłem o jakiejś 19:45, stwierdziłem brak kolejki przy wejściu i poddałem się obszukaniu. Było to zaskakująco dobrze zorganizowane, trzy bramki, ochrona w garniturach, wszyscy bardzo mili, udało im się nawet pogodzić z tym, że ludzie miewają blachę w butach i że to dlatego dzwonią one na bramce. Kilka minut po 20 wyszedł support, rosyjski zespół Slightlykilld. Widać było, że się cieszą, że mogą grać dla jakiejś publiki. Niestety, brzmiało to jakby mieli jedną piosenkę, za to postanowili zaprezentować ją nam kilka razy. Gitarzysta starał się jakby grał przynajmniej stadion na 50 tysięcy, wokalistka to tak na 20, basista i perkusista chyba mieli nieco poczucie siary i koncentrowali się na graniu. Kamerzystów latało tam więcej niż jak Led Zeppelin grało koncert w 2007. No cóż, starali się, więc killd nie, ale slightly nudnawo niestety tak. Szczęśliwie, ich występ odbywał się w minimalnym wymiarze kary, po 30 minutach podziękowali i poszli sobie. Oczekiwanie na Garbage ciekawszym uczynił Billy Bush, mąż Shirley (zapewne sam określiłby się producentem muzycznym), który obecnie ma taką brodę, że chyba tylko Kerry King gra w tej lidze. Mógłby w tym hodować jenota i jeszcze zmieściłoby się kilka piw. O 21:00 światła zgasły, zaczęło rzęzić i pojawił się główny powód obecności w klubie tego dnia. Wyszli, stanęli i... Na tej trasie są trzy otwarcia: Supervixen, Subhuman, Sometimes. Wszystkie na S, a z tej trójcy Supervixen jest moim ulubionym. No i Supervixen. Było trochę ściany dźwięku, trochę się to rozjeżdżało, niektóre rzeczy słychać było gorzej, ale dynamicznie spacerująca po scenie Shirley i Supervixen rekompensowały to z nawiązką. Zagrali to z takim wykopem, że aż się zdziwiłem, najbardziej chyba tym, że Steve Marker kontroluje gitarę i sample, a przy tym znajduje czas, żeby rozwinąć jakiś ruch sceniczny. Jako drugie poleciało I think I'm Paranoid i tym samym mogłem skreślić jeden z ważniejszych powodów przyjścia na koncert. Zespół solidnie gra i się giba, Shirley macha łapami, skacze, chodzi po całej scenie, od lewej do prawej i wystawia mikrofon nad publiką, żeby ludzi podjudzić do śpiewania. Może tam trochę te sample nie brzmią idealnie, ale pełna pompa. Teoretycznie. Praktycznie przeważająca większość zebranych stała jak zamurowana. Na Cohenie ludzie się więcej ruszali. Sobie myślę: to nie jest jakiś festiwal, to nie jest zespół grający z łapanki dla przypadkowych ludzi czekających na coś innego. Przyszliśmy tu na koncert rockowy. Grupy rockowej, która nie gra nuty w stylu Sigur Ros, tylko taką z wykopem. To jest chyba najbardziej miotający kawałek z ich wszystkich. Więc co się dzieje? Zespół się giba solidnie, Shirley się wali po łbie, chwyta za kiecę, odwala całą galerię kocich ruchów, a ludzie nieśmiało klaszczą. Dlaczego zebrani na poziomie piątego rzędu stoją jak sparaliżowani? Połowa miała wyciągnięte telefony i nagrywała. Druga połowa stała bezrefleksyjnie. Jak jest to zajebiste pierdolnięcie 'Maim me, tame me, you can never change' to tam nie powinien zostać kamień na kamieniu, a tymczasem nas skakało może ze dwadzieścia osób. Trochę zwiędłem. Następne poleciało Stupid Girl i tu już Shirley tak zaczęła bardzo śmiało sugerować, krzycząc Let's go boys!, machając rękami i robiąc rundkę po scenie. Takie nieśmiałe sugestie, że może ktoś łaskawie by jednak wyraził swoje zainteresowanie tym, że sobie podnosi cycki na 'Push up my bra like that' i ogólnie żyje tą piosenką, chociaż słucha jej na koncertach raczej częściej niż zebrani w klubie. A tu takiego, dalej spokój jak w operze. Podłamało mi to skrzydła: człowiek przychodzi na taki koncert, żeby sobie poskakać, pokrzyczeć, pobawić się. Idzie w tym celu pod scenę, żeby nie przeszkadzać tym, którzy nie przepadają jak się na nich wpada. Tymczasem okazuje się, że przeważająca większość zebranych albo nie wie na co przyszła, albo przeżywa każdy wers tak duchowo, że im to odbiera władzę w rękach, nogach i mięśniach szyjnych. Jeżeli trójca Supervixen, Paranoid, Stupid Girl nie poderwała ludzi, to co mogło? Nie kolejne Automatic Systematic Habit, nie Blood For Poppies, a także nie Trick Is To Keep Breathing. Już właściwie się załamałem całkowicie, ale po tym Shirley przemówiła, że LGBT i że to dla nich piosenka. Zagrali Sex is Not the Enemy i to był pierwszy moment wieczora, że na publice pojawiły się jakieś reakcje. I tak nieadekwatne do poziomu odpału jaki ma ten utwór, ale przynajmniej w końcu nie miałem poczucia bycia na pogrzebie, i to takim kameralnym, a nie Stalina. Miło też pokrzyczeć sobie A revolution is the solution niemal w 99 rocznicę Rewolucji Październikowej. Dopiero jako siódme poleciał pierwszy kawałek z nowej płyty, Blackout. Jak utwór ten jest bardzo dobry z płyty, to niestety, na żywo ilość warstw i podkładów zabiła się nawzajem, w efekcie wyszedł lekki chaos. Magnetized i Special przeszły sobie spokojnie i dopiero Shut Your Mouth przyniosło ożywienie sytuacji, zapewne dzięki temu, że refren trudny do skandowania nie jest. Szczęśliwie nie grali tego tak na sucho, Shirley rozgadywała się między utworami, wspominała o prostej prawdzie, że każdy ma prawo do własnego szczęścia, w co wlicza się orientacja seksualna, że media ogłupiają, promują odrealniony kult piękna i tworzą celebrytów. Że świat ma przesrane, ale pozostaje wierzyć, że kiedyś będzie lepiej. Najbardziej wzruszyła mnie, gdy podziękowała wszystkim za zainwestowanie swoich pieniędzy w bilet na koncert i opowiedziała, że wie, że drogo i że są bardzo wdzięczni, a zespół się na to ukłonił. Chyba pierwszy raz ktoś był łaskaw tak miło przemówić i zauważyć, że nie wszyscy śpią na pieniądzach i że to jednak jest jakiś wydatek. Wspomniała też o dziennikarce z Chile, która podczas wywiadu wyraziła powątpiewanie w ich możliwości i jak bardzo chciała jej kazać wypierdalać. Dziękowała wszystkim za wieloletnie wsparcie i stwierdziła, że jesteśmy dziwni, że ich kochamy. To był wstęp do 'Why do you love me?'. Okazało się, że jak Shirley pogada i da intro, to ludziom się chce nieco bardziej, co po wcześniejszej katastrofie było dość budujące. Shirley mówiła też o specjalnej więzi jaką odczuwa z ludźmi z Rosji, bo mieszkają na tej samej długości geograficznej co ona w Szkocji kiedyś, a potem w USA. Rzeczywiście, czy w Rosji, czy w Szkocji, czy w USA ludzie mają przesrane, chociaż jednak tu mają jeszcze nieco biedniej niż bardziej na zachód. Poszło to już do końca mniej więcej tym schematem - te bardziej energetyczne kawałki trochę ludzi niosły, 'wszystkich' poderwało Cherry Lips, nawet bardziej niż wyczekiwany przeze mnie szczególnie Push It (po tym mogłem sobie skreślić z listy muzycznych marzeń jeszcze jedno). Utwory z nowej płyty raczej się rozkładały pod wpływem zbyt dużej ilości elektroniki, ewentualnie traciły dość dużo wobec wersji płytowych. Jeżeli Garbage pogra kolejne kilka lat, to wróżę, że wiele ze Strange Little Birds się nie utrzyma na setlistach. Trochę szkoda, bo to solidna robota, tylko przy tym jak oni grają na żywo, to nie brzmią. Mimo tego, trudno było nie mieć ubawu przy takim Empty. Przed Night Drive Loneliness Shirley opowiedziała jak to byli w Nowosybirsku i dziewczyna po koncercie dała jej list, który był wspaniale napisany i opowiadał o tym, że rozstała się z chłopem i że wszystkie miejsca w mieście są dla niej traumatyczne, bo przypominają o nim. Ciekawe czy mówi tak w każdym kraju, czy też naprawdę. Only Happy When It Rains zaczęło się akustycznie, żeby potem gruchnąć już po bożemu. Trochę szkoda, że nie zmienili rains na snows z racji tego jakie zjawisko atmosferyczne ostatnie nas tu uszczęśliwia. Na bisy poszło Sometimes (patrz problem z nadmiarem elektroniki), Empty i #1 Crush. Ten #1 Crush nie do końca był najfajniejszym kawałkiem koncertu, już nie mówiąc o tym, że większość stała obojętna, to nie brzmiał jak powinien. Szkoda, że nie skończyli jakimś zamaszystym kopem w krocze słuchających, np. Queer albo Metal Heart (no oczywiście można marzyć o The Butterfly Collector czy Lick the Pavement, ale to już tylko marzenia, nic z tego nie grają na tej trasie). Fajnie też jak z bisu się wychodzi zachrypniętym i w mokrych gaciach (z wrażenia lub potu), a tu niestety nie było na to szans. Moskwa, listopad, zimno było, więc może ludzie bali się, że dostaną zapalenia płuc i woleli się oszczędzać. Ku memu zdziwieniu ochrona regulowała ruch do szatni, ale po jakichś 10 minutach udało się odzyskać palto i plecak. Idąc na koncert najbardziej bałem się, że okaże się, że zespół jest w żałosnej formie, że będzie widać po nich, że robią to tylko dla kopiejki, że nie będzie w tym żadnej pasji. W końcu ile można grać swoje największe hity z ekstazą? Wychodzi, że ponad dwadzieścia lat. Shirley niedawno obchodziła pięćdziesiąte urodziny, pozostali członkowie zespołu są jeszcze starsi. Szczęśliwie, wszystkim się chciało, wszyscy grali jakby ich życie zależało od tego, gibali się na scenie, łazili, nawiązywali kontakt z zebranymi. Shirley to osobna kategoria, koncertowa rewelacja, patrzcie na te kocie ruchy, trzymająca kontakt z publiką, gadająca na temat, z milionem pomysłów na ruch sceniczny, fruwająca z prawej do lewej, podjudzająca ludzi, żeby się obudzili. Zobaczenie jej w końcu na żywo było przyjemnością, która chyba nawet przerosła moje oczekiwania. Czasem śpiewa sobie trochę inaczej niż na płytach, zapewne dlatego, że mogłoby inaczej jej nie pójść. Gdyby ktoś nie wiedział, to mógłby pomyśleć, że ona nie ma jeszcze trzydziestu lat. Napiszę dopiero po raz jakiś dwudziesty: publika. Może ja się starzeję szybciej niż metryka mówi, ale stojąc w jakimś piątym rzędzie nierzadko miałem przed sobą ze trzy telefony. Rekordami nonsensu było wrzucanie filmów na bieżąco na VKontakte lub Fejsa. W pewnym momencie, gdy Shirley mówiła, dziewczynka koło mnie sprawdzała czy jej się dobrze nagrało. Potem sprawdzała komentarze znajomych. Chuja mnie to interesowało, ale przecież jak ktoś obok świeci telefonem, to nieco tym dekoncentruje. Niby dzięki temu można cały ten koncert oglądnąć na Youtube, ale akurat nagrywający stał sobie z boku. Mamy rok 2016, wszystko jest w necie, znajdzie się pewnie i sodomitę z jenotem jak się dobrze poszuka. Tym bardziej znajdzie się Garbage grające koncert. Nie wiem na co mi czterdzieści ujęć jednego kawałka, zwłaszcza, że większość z nich jest do dupy i wiele nie słychać. Rozumiem nagrywać profesjonalnie, rozumiem nagrać sobie jakiś ulubiony kawałek, ale tego wieczora więcej osób było zainteresowanych zachowaniem koncertu w pamięciach telefonu i na portalach społecznościowych dla potomnych niż rzeczywiście ubawieniem się na nim. Jeszcze jakiś kutas przyniósł selfie pałoczkę jak tu się mawia na selfie sticka. Może to też kwestia, że wcale niemało osób mogło jeszcze być w jajach u taty, gdy Garbage zaczynało nagrywać. Dla nich zapewne Supervixen nie było podkładem do chlania z dziewczynkami w młodości, a przy I Think I'm Paranoid nie piłowali ryja na karaoke w patologicznych knajpach rockowych. Z drugiej strony, to jest to nadal to samo Supervixen i dalej ma takiego kopa jak dwadzieścia lat temu. Z cyklu trochu śmiszne, trochu straszne: perkusistą Garbage jest Butch Vig, facet znany z tego, że wyprodukował Nevermind Nirvany. Butch urodził się w roku 1955 i nie gra na tej trasie, bo ma kłopoty zdrowotne. Za niego gra Matt Walker, który nie wyprodukował Nevermind Nirvany. Ktoś jednak nie ustalił tego drobiazgu i próbował podać zespołowi egzemplarz winyla Nevermind, żeby dostać na nim autograf. Nie pauczyłos, jak mawiają Rosjanie, ale przynajmniej nie skomentowali tego ze sceny. Mimo tego, co wmawiają nam od lat, sprzedaż płyt nie jest takim wielkim finansowym dzwonem dla zespołów. Znacznie więcej zarabiają na okołokoncertowym handlu perkalem i paciorkami, bo omijają w ten sposób pośredników. Wiele lat temu podpisałem wewnętrzną umowę, że kupuję te rzeczy, nierzadko przepłacając dość srogo, bo przynajmniej zespół zobaczy ten hajs, a nie jakieś korpo bydlę, co wysyła te płyty do Walmartów swiata. Zdziwiłem się widząc koszulki za jedyne 1500 rubli. Nie, że w Aszanie jest taniej ze cztery razy, ale jak na koncert, to nie było wiele. W imię wewnętrznego paktu o wspieraniu sztuki, to mimo, że nie były powalające, wziąłem, niech mają, Strange Little Birds nie sprzedało się za szałowo. Aż zdziwiłem się, że sama płyta była za jedyne 500 rubli. Później stwierdziłem, że metka głosi, że uszyto to w Rosji. Mam nadzieję, że jednak zespół zobaczył trochę z tej kopiejki, a nie, że na koncercie ktoś sprzedawał rzeczy nieco mniej oryginalne. Jeżeli sprzedawali pirata płyty na koncercie, to o kurwa, Rosja to wyjątkowy stan, ale nie umysłu, a patologii praw autorskich. Pocieszającym i pociesznym akcentem wieczoru był totalnie pijany chłop, który śpiewał z kolegą Empty przy metrze. Pobliski sklep spożywczy (ceny wszystkiego w Yotaspace są raczej srogie - piwo 330 rubli, hamburger 300, woda 150) stał się obiektem inwazji wracających z koncertu. I co też ludzie rzucili się kupować? Oczywiście napoje, ale na drugim miejscu były lody. Nie pojmę nigdy tej rosyjskiej pasji do jedzenia lodów w środku zimy. Rock, sex, wóda, prochy i lody waniliowe. Jedyne co ich usprawiedliwia, to że było po 23 i alkoholu nie dało się już kupić. Życie pełne jest pytań. Zastanawiamy się dlaczego wybuchają wojny, dlaczego ludzie poświęcają swoje życia w zamachach terrorystycznych, dlaczego ktoś pewnego dnia wstaje i morduje swoją rodzinę. Do tych pytań należy dopisać jeszcze jedno: kto zrobił wystawę dotyczącą Michaiła Bułhakowa w muzeum Nowy Maneż? Do samego pisarza mam stosunek niemal nabożny. Zresztą nie ja jeden, bo w samej Moskwie Bułhakow ma dwa muzea, oba tłumnie odwiedzane przez stada wielbicieli. Oba są dość ciekawe, więc byłem niemal pewien, że Nowy Maneż ma solidne powody, żeby robić wystawę dedykowaną Michaiłowi Anafasjewiczowi. Co więcej, w sobotę 12 listopada odbywały się uroczystości poświęcone pisarzowi, więc idąc tam właśnie tego dnia, spodziewaliśmy się cudów. Czytano jego największe dzieło w różnych miejscach w Moskwie, w imprezę zaangażował się Google, a 11 listopada nawet internet w moskiewskim metrze witał okolicznościową grafikę z Małgorzatą latającą na miotle. Chyba nie takie dziwne, że w obliczu narodowych celebracji, po jednym z najważniejszych muzeów stolicy spodziewałem się ekstazy w temacie. Wystawa składa się z dwóch, dość ogromnych sal. Tytuł wystawy: 'Dwie biografie', stąd i dwie części. W pierwszej możemy zapoznać się z wcześniejszymi etapami życia pisarza. Mamy eksponaty takie jak podania urzędowe, które wypełniał, wycinki z gazet, w których go wspominano i nieco chaotycznie poprowadzoną historię życia, w której trochę rzeczy brakuje. Właściwie to już zwykła oś czasu z napisanymi datami byłaby lepsza niż zbiór tego, co udało się jakoś znaleźć w urzędniczych otchłaniach. Jeżeli ktoś nie wie dokładnie, co w jakiej kolejności zostało napisane, to będzie zagubiony jak harcerz w burdelu. Jeżeli ktoś nie wie, to nie dowie się, które dzieła były większym hitem, a które mniejszym. O takim 'Biegu' nie ma chyba ani słowa (przyznam, że w pewnym momencie poddałem się z dokładnym czytaniem opisów, bo moja cierpliwość ma pewne granice). O tym, że Bułhakow był z wykształcenia lekarzem wspomniano tak mimochodem. Trudno przeżyć ekstazę związaną z jakimś listem z wakacji do znajomej. Dość ciekawe są też podpisy angielskie. Zazwyczaj moskiewskie muzea nie oferują rozrywki na miarę chińskich obiektów, tu jednak tłumacz nieco poszalał: po pierwsze mamy dość dziwaczny dobór słownictwa (i dobrze sprawdzać z wersją rosyjską, bo czasem po prostu przepisano słowo rosyjskie na angielski), a ponadto odkrywamy istnienia miasta Batuma i wielkiego poety Ostapa Mandelsztama (SIC!!!). Są też kawałki o Stalinie i sugerując się nimi, można pomyśleć, że był niemal mecenasem Bułhakowa, wspierał go i byli w kontakcie. Stalin pomógł Bułhakowowi z pracą, jest legenda o pewnej rozmowie telefonicznej (w której Stalin miał pytać Bułhakowa, czy chce wyjechać z ZSRR, czy jednak zostać, Bułhakow miał wybrać raj), ale akurat pisarzowi udało się pozostać w miarę daleko od systemu. W pierwszej sali czekają nas jeszcze kostiumy teatralne i kilka nawet ciekawych zdjęć pisarza, np. w charakteryzacji. Dowiadujemy się też, że Bułhakow bardzo chciał wyjechać z raju jakim było ZSRR, ale nie dali mu paszportu (czyli tej rozmowy chyba jednak nie było...). Myśleliśmy sobie, że skoro pierwsza część koncentrowała się na twórczości wcześniejszej, to cała druga sala będzie poświęcona 'Mistrzowi i Małgorzacie'. Nie spotkałem nigdy nikogo kto by kochał Bułhakowa za jakieś 'Dni Turbinów' czy 'Białą gwardię' bardziej niż za 'MiM'. Po drodze przeszliśmy jeszcze przez dziko kuriozalny zbiór eksponatów okołoteatralnych - pianino, dwa krzesełka teatralne i numerki garderobiane z czasów życia pisarza. Sala numer dwa powitała nas swym ogromem i rozwieszonymi kawałkami płócien. Już od drzwi wiało pustką, nieco zwiędliśmy. Trochę poprawił nam humor odtworzony plan mieszkania pisarza. Jednak widać było, że dramatycznie brakowało eksponatów. Nawet tych klasy formularz urzędowy wypełniony przez pisarza. W najciekawszej z gablotek były rzeczy Michaiła Afanasjewicza - papierośnica, okulary przeciwsłoneczne, włosy odcięte po śmierci. Kartka zapisana przez partnerkę: 16:39 - Misza umarł. Trochę mnie to rozbawiło, jakby sobie żona pisała wydarzenia dnia: 16:39 - Misza umarł, 16:50 - kupiłam marchew, 17:15 - stałam w kolejce po mięso. Poza tym były losowe walnięte książki w językach 'całego' świata - może z dziesięciu. Największą radość sprawiał wszystkim dość klimatyczny neon. Problem tylko taki, że był on raczej mało powiązany z samym pisarzem. Były zdjęcia klatki schodowej z 'Nieharoszej kwartiry' - tu gratulacje idą do kretynów, którzy wymyślili restaurację tego obiektu, który dla wielu jest kultowy (szczęśliwie jest już na nowo zapisana). Trochę obrazków do animowanej wersji 'MiM', która w końcu nie powstała. Szkice do 'Iwan Wasiljewicz zmienia zawód' - wersji filmowej, nie sztuki scenicznej. Najbardziej pomysłowym obiektem była ocenzurowana wersja wiadomego dzieła pisarza. Jednak o samej książce więcej dowiedzieć się możemy ze zbioru ciekawostek na Wikipedii. Wystawa honoruje pięćdziesiątą rocznicę wydania 'MiM'. Nie wspomina jednak dlaczegóż to pisarz nie doczekał tego dnia. Nie dowiemy się też, że Bułhakow swe największe dzieło pisał dwanaście lat, że po drodze je spalił, że to, że ujrzało światło dzienne było zasługą jego żony, która przez lata przepisywała tekst powieści na maszynie i walczyła, żeby w końcu to wydano. Nie dowiemy się, że parę osób się jego wizją szatana nieco zainspirowało (np. The Rolling Stones). Że jest to dzieło nierzadko wygrywające zestawienia ukochanych książek ludzi na całym świecie. Właściwie to nie dowiadujemy się niczego. Znowu, jeżeli ktoś się w tym wszystkim nie orientuje, to już w ogóle nie będzie miał pojęcia co za losowe obrazki. Rekordem kuriozum i biedy jest kamień z bruku, takiego po jakim jeździł tramwaj, który uciął głowę Berliozowi. Na litość kurwa boską! Nie mówimy o czasach Ramzesa, taki bruk to sobie można znaleźć bez większych problemów niemal w centrum miasta. Kolekcja zdjęć domu Małgorzaty też nie zrywa hełmu, chociaż to przynajmniej bardziej na temat. Sklepik muzealny to - dla odmiany od biedy - nędza wpisująca się w konwencję drugiej sali: ołówek za 32 ruble. Magnesy z cytatami po 160. Dzieła Bułhakowa po rosyjsku, w tym tak niby ładnie zrobiony 'Mistrz i Małgorzata'. Problem, że lata temu widziałem o wiele ładniejsze wydanie. Na pożegnanie obsługa poprosiła nas o wypełnienie ankiety zadowolenia na tablecie. Ankieta pytała czy trudno było znaleźć wystawę, czy obsługa nie była chamska i czy szatnia działała. Nie było ani jednego pytania o to czy nam się ta wystawa w ogóle podobała i czy uważamy, że miała sens. W efekcie zbiorą oceny, że ludzie nie zgłaszają sprzeciwów, inicjatywa muzeum spotkała się z pozytywnym odzewem mas odwiedzających, przyznać środki na premię dyrektorowi! Żeby chociaż garderobianej... A tak płacimy 300 rubli za raczej żmudne przedzieranie się przez smutny, pożółkły papier. Ja bardzo dobrze wiem, że w Rosji panuje kult papieru, formularzy wszelakich i biurokracji, samego tego zjawiska dałoby się zrobić wielkie muzeum, ale jednak, jak idę na wystawę o Bułhakowie, to chcę czegoś innego niż to, co mam w pracy każdego dnia. Gdybym ja miał robić taką wystawę, to wpakowałbym jakieś interaktywne rzeczy - to jest Maneż, muzeum w samym centrum Moskwy, a nie mała galeria na obrzeżach Tambowa z budżetem jak Iwan na wódkę na weekend, można chyba było postawić jakiś ekran dotykowy i dać ludziom choćby zabawę w dopasowywanie cytatów. W jednym z dwóch muzeów Bułhakowa jest taki sklepik z pamiątkami, że każdy coś kupuje - bo są koszulki, koty, pocztówki, a nawet kot z wódką. Tymczasem tu była taka smuta, że nawet za darmo by się nie chciało tych rzeczy - udało się to, że plakat z Bułhakowem jest solidnie taki sobie. Dalej, tyle osób kocha tę książkę, że gdyby dać ludziom po kartce, żeby napisali czemu i przylepili na ścianie (taki patent ma np. Muzeum Solidarności w Gdańsku i Muzeum GUŁagu w Moskwie), to mielibyśmy szybko fajną ekspozycję, która pozwalałaby się jakoś w to wciągnąć. Było tyle scenicznych adaptacji sztuk Bułhakowa, że można było nawalić zdjęć z różnych, np. tak zrobili we Włoszech, tak w Taszkiencie, a tak w Japonii (zakładam, że coś tam jego wystawili kiedyś). Może coś o serialu? Może coś z niego pokazać? A gdzie tam. Niestety, zrobiono wystawę podług najgorszych doświadczeń muzeów całego świata. W efekcie powstał taki typowy horror, który sprawia, że większość osób do muzeów nie chodzi, bo i po co? Żeby się ponudzić? Obrazek jest taki, że nieliczni odwiedzający snują się od gablotki do gablotki, po jakiejś dziesiątej zaczynają chodzić szybciej, bo opisy są tak beznadziejnie suche i nudne, że zamęczą największego pasjonata pisarza (np. autora tych słów). Twórcy tej wystawy okazali się być jak Midas, tyle że zamienili życie i twórczość Bułhakowa nie w złoto, a w coś na co dzieci po rosyjsku mówią kakaszka. Wydawałoby się, że jeżeli robi się wystawę, która ma być pokazywana przez kilka miesięcy (od 28 października do 9 stycznia), to musi się mieć na to pomysł i musi się mieć powód lepszy niż 50-lecie pierwszego wydania książki. Ten ciekawy pomysł z cenzurą niestety nie znajduje rozwinięcia, no bo przecież trochę siara, że cenzurowaliśmy jedną z największych powieści XX wieku. To pomińmy to może milczeniem, może klient się nie domyśli. Aż trudno uwierzyć, że postanowiono to pokazywać ludziom. Boli tym bardziej, że rosyjskie muzea potrafią mieć dobre i bardzo dobre wystawy. Niestety, ta się do takich nie zalicza. A tu patrzcie jakie śliczne, czyli zapowiedź dnia czytania arcydzieła: https://masterimargarita.withgoogle.com/ tu zaś można pooglądać jak ludzie czytali wiadomą książkę. Polecamy - jest kot, jest miotła, jest dom wariatów!
Lub: Program 500 (euro) minus Wysłaliśmy to do kilku gazet i czasopism, tak z prawej, jak i lewej strony sceny politycznej. Ponad podziałami, nie odpowiedział nikt. *** Szanowna Redakcjo, piszę, by zwrócić Państwa uwagę na pewną sprawę, która mnie ostatnio dość zbulwersowała. Właściwie to dwie sprawy. Trochę kontekstu: jesteśmy parą Polaków mieszkającą poza granicami kraju. Tak się nam życia poskładały, że postanowiliśmy wziąć ślub. Z kilku powodów chcieliśmy to zrobić raczej w ambasadzie polskiej niż w kraju, choćby dlatego, że wielu z naszych znajomych nie mogłoby przyjechać w wybranej przez nas dacie do Polski. Również dla nas wyprawa ta związana jest z koniecznością poświęcenia niemało czasu i zorganizowania wielu rzeczy. Dlatego też postanowiliśmy zalegalizować nasz związek na obczyźnie - cóż może być w tym trudnego w roku 2016? Zapewne niewiele, ale jakież było nasze zdziwienie, gdy odkryliśmy, że opłata za wzięcie ślubu w ambasadzie wynosi 500 EURO! Naprawdę. Kwota ta wynosi o wiele więcej niż polska pensja minimalna, a właściwie jest blisko średniej krajowej. Nawet nie wiemy, czy to wszystkie obciążenia spadające na nowożeńców, bo po zdobyciu tej informacji porzuciliśmy nasz szalony pomysł. Niby nas stać, ale uważamy, że jest to solidna przesada; tyle pieniędzy za raczej banalną usługę urzędniczą? W końcu zawarcie związku małżeńskiego trwa poniżej godziny. Ile może kosztować przesłanie dokumentów do odpowiedniego urzędu w kraju? Wzięcie 'takiego samego' ślubu w Polsce kosztuje 84 PLN. Co też powoduje, że cena 'zagraniczna' jest jakieś 25 razy wyższa??? Bardzo chciałbym poznać powody, które sprawiają, że kosztuje to aż tyle. Bo przecież nie może być tak, że tak sobie wymyślono i amen. Podobno naszemu krajowi zależy na przyroście naturalnym. Zakładając, że małżeństwo nierzadko jest wstępem do tematu, to chyba zadaniem Rzeczpospolitej powinno być nakłanianie ludzi do jego zawierania, a nie uderzanie w potencjalnych nowożeńców tak wysokimi opłatami. Trochę przeszukiwania internetu pozwoliło ustalić, że cenę tę wprowadzono w roku 2013 i że zrobił to rozporządzeniem ówczesny Minister Spraw Zagranicznych Radosław Sikorski. Wcześniej opłata ta wynosiła 'jedynie' 180 euro. Też obłędnie dużo, ale jednak przy tym programie 500 euro minus, to niemal okazja. Może ktoś byłby w stanie ustalić jakież to dramatyczne okoliczności w roku 2013 wymusiły podniesienie tej opłaty niemal trzykrotnie? Szkoda, że kreująca się na prorodzinną obecna władza nie zmieniła taryfikatora. To prowadzi nas do drugiego problemu, z którym miałem przyjemność ostatnio się zetknąć. Właściwie to nawet nie jest problem, to jest już tylko śmiech przez łzy, głównie nad moim straconym czasem. Ustalenie procedur związanych z zawarciem związku małżeńskiego było dopiero początkiem przejażdżki na wesołej karuzeli śmiechu, którą to zafundowała mi ojczyzna. W końcu jak ślub, to musi być akt urodzenia. Paszport, dowód osobisty, prawo jazdy i kilka innych dokumentów to za mało, żeby ustalić gdzie i kiedy się urodziłem, a integracja takich danych w systemie przecież nie jest dla Polski możliwa. Banki, serwisy aukcyjne, Google, Microsoft, sklepy internetowe i inne podmioty dokonują takich cudów od wielu lat. Ale co ja się skarżę, Polska też potrafi, od kilku lat mamy system ePUAP, który ma ułatwiać obywatelom załatwianie czynności urzędniczych. Do ślubu będę potrzebował aktu urodzenia, zdobędę go przez internet, oszczędzę czas, a w dogodnej chwili będzie jak znalazł. O ja naiwny! Po rejestracji na stronie Profilu Zaufanego okazało się, że potwierdzenie danych użytkownika możliwe jest na kilka sposobów. Jeżeli życie obdarzyło nas szczęściem i mamy konto w PKO BP lub Inteligo to możemy to zrobić za jego pomocą. Nie wiem dlaczego państwowa platforma związana z załatwianiem spraw urzędniczych premiuje ludzi, którzy posiadają rachunek w komercyjnym banku Inteligo. PKO BP mogę zrozumieć, szkoda tylko, że je dołożono znacznie później niż Inteligo. Ale i tak nie daje mi to niczego, bo nie mam konta w żadnym z tych banków. Myślę, że jeszcze parę milionów polskich obywateli może korzystać z oferty bankowej konkurencji. Założyłem profil, wpisałem potwierdzającego smsa (przysłanego na numer, który musiałem niedawno rejestrować używając dowodu osobistego, oczywiście osobiście stawiając się w salonie firmowym operatora) i dowiedziałem się, że teraz muszę iść do urzędu lub ambasady. Próbowałem przypisać się do ambasady właściwej dla mego miasta, ale nie udało się: po wyborze punktu potwierdzającego cofało mnie do menu wyboru punktu potwierdzającego. No nie da rady, oba samce, jak nie klikałem i w jakiej przeglądarce nie próbowałem, czy na Linuxie, czy na Windowsie, było dokładnie to samo. Śmiertelna pętla klikania. Stwierdziłem, że załatwię na miejscu, bo jestem głupi, a wtedy do tego myślałem, że ktoś ten system traktuje poważnie. Szczęśliwie, nie mieszkam bardzo daleko od polskiej placówki dyplomatycznej, jednak coś mnie tknęło (hm, doświadczenie zapewne) i zanim tam się udałem, rozpocząłem dzwonienie. Coś mi mówiło, że będzie grubo. I było. W poniedziałek nikt nie odbierał telefonu. We wtorek odebrano i powiedziano, że po zbadaniu sprawy oddzwonią do mnie. W czwartek oddzwoniono. Umówiliśmy się na kolejny poniedziałek. Polecono mi zarezerwować DWIE godziny. Naprawdę, dwie godziny to sugerowany czas konieczny do potwierdzenia tożsamości!!! Ambasada przyjmuje takich żuczków jak ja w godzinach od 9 do 12 rano, oczywiście tylko w dni robocze. Akurat mam takie godziny pracy, że mogłem iść, ale dla wielu osób byłby to problem. Zapewne taki za tym stoi zamysł - większy problem, żeby przyjść, więc mniej 'klientów', tak jakby człowiek miał jakikolwiek wybór i mógł sobie załatwić sprawy urzędnicze na obczyźnie w innym miejscu. Nadszedł poranek, doczłapałem się do ambasady. 40 minut czekania. Przeczytałem wszystko, co mieli na ścianach, w tym np. to, że zgłoszenie wypadku w żegludze śródlądowej to koszt 300 euro. Fajnym krajem jesteśmy, nie dość, że ktoś miał wypadek, to go golimy na 300 euro. Niech wie, że życie to nie bajka! Dobra, jest akcja, działamy, doczekałem się. Okazuje się, że jeżeli nie mam wybranej placówki do weryfikacji tożsamości, to nie mogę tego zrobić i pan z ambasady nie może mi przypisać swojego miejsca pracy. Aż poszedł sprawdzić czy ja aby nie ściemniam, że nie mogłem wybrać tego punktu. Wrócił nieco wstrząśnięty, że nie kłamię i że naprawdę nie da się wybrać żadnej placówki, i że też wpada w pętlę klikania. 'Ano', jak mawiają w ojczyźnie Rumcajsa. Obiecał poinformować o problemie kogoś, kto może go rozwiązać. Wcześniej nie da się sprawy ruszyć. Ponieważ weryfikacji tożsamości można dokonać tylko w ciągu dwóch tygodni od założenia profilu, to otrzymałem jeszcze takiego maila: Witamy, informujemy, że Twój wniosek o potwierdzenie profilu zaufanego stracił ważność. Straciłem łącznie ponad TRZY godziny, żeby niczego nie załatwić. Tyle, że dzięki tej wizycie wiem, żeby uważać żeglując, bo w razie wypadku to dość drogo wychodzi. Niestety, nie jestem ani o krok bliżej zdobycia potrzebnych mi dokumentów. Czas pokaże, czy kiedykolwiek będę. Napiszę jedną pozytywną rzecz: pracownicy ambasady byli bardzo mili i pomocni, przynajmniej na ile mogli. Ja dzięki naszemu głupiemu pomysłowi wzięcia ślubu w ambasadzie przypomniałem sobie bardzo dobrze czemu z Polski wyjechaliśmy lata temu. Bo właśnie wszystko tak wspaniale działa, a ojczyzna na każdym kroku chce człowiekowi ściągnąć gacie przez głowę. Mało, jeszcze go za to solidnie skasować. Ileż to kosztował genialny system ePUAP? Nie kilka złotych, tylko miliony! Widzę (na Wikipedii) kwotę niemal STU MILIONÓW ZŁOTYCH!!! Niby Unia zapłaciła, więc 'za darmo'. Tyle, że nie działa. Tylko w polskich państwowych instytucjach możliwe jest wdrażanie systemu informatycznego trwające latami! Prywatna firma powiesiłaby takich informatyków za jaja i to na suchej gałęzi. A przede wszystkim by im nie zapłaciła, kazała znaleźć sobie inny fach, wyśmiała i tyle by było. Ale nasz kraj jest bogaty i stać go na takie ekstrawagancje. A poza tym, to mój czas, a nie jakiegoś ministra cyfryzacji, a dla mojej ojczyzny mój czas jest nic nie warty, więc mogę sobie dylać po urzędach, bo przecież nie muszę zarabiać na chleb i piwo, tylko wolę popierdywać z całym stadem petentów w jakiejś poczekalni, żeby dostawać durne papiery, a najlepiej za nie słono płacić. Ludzie odpowiedzialni za obecny kształt systemu ePUAP powinni być wyciągnięci w samych gaciach z łóżek o 5 rano, następnie zostać przeczołgani na rynek, gdzie gawiedź rzucała by w nich jajami, pleśniejącą rzepą i zgniłymi pomidorami, a na koniec ogoliła im głowy, wytarzała w pierzu i wygoniła poza mury miasta. Nie jestem nawet pewien, czy widok czegoś takiego zrekompensowałby mi (i zapewne paru innym osobom) bezsensowne tracenie czasu spowodowane zapewne kombinacją niekompetencji, cwaniactwa i lenistwa. Ciekawe czy też i korupcji. Na koniec zostawiłem informację o tym w jakim kraju miały miejsca te dramatyczne wydarzenia. W Rosji. Miewam czasem do czynienia z rosyjską biurokrację. Załatwiałem kiedyś numer podatkowy. Wizyta w urzędzie zajęła mi kilkanaście minut. Może miałem szczęście. Wiem jednak, że w Polsce nigdy szczęścia do urzędów nie miałem, a żyłem tam nieco dłużej. Gdy przyszedłem do pracy i opowiedziałem znajomym Rosjanom tę jazdę, to myśleli, że się wygłupiam, koloryzuję i przeginam. No bo jak to system internetowy wymagający potwierdzenia osobistą wizytą? Jaki to ma sens i co ułatwia? Jak to taki system nie działa i nic nie załatwiłeś przez ponad dwie godziny? To nawet dla ludzi w Rosji (specjalnie nie rozpieszczanych przez los, życie, władzę i biurokrację) jest absurdalnie kretyńskie. To nie tylko to, że nam uciekły Czechy, Łotwa, Estonia i wszystko co na zachód Europy. Z całą legendarną korupcją i dziedzictwem komunizmu Rosja jawi mi się jako kraj bardziej przyjazny obywatelom niż Polska. Naprawdę, Rosjanie mają dużo mniej takich dramatycznych opowieści niż statystyczny Polak. Ilekroć widzę ten bezmiar przewalonych dotacji unijnych, te programy internetowe, szkolenia z ikebany dla stoczniowców lub kładzenie kostki brukowej w jakimś lasku, to mam ochotę strzelić baranka o ścianę i już więcej nie wstawać. Ta przydługa emocjonalna opowieść to właśnie moja sprawa numer dwa: czy istnieje szansa, że po pierwsze system ePUAP zacznie działać, a po drugie, że ktoś odpowiedzialny za tę katastrofę poniesie jakiekolwiek konsekwencje? Powyższa epistoła to składowa odpowiedzi na pytanie dlaczego do Polski nie mamy zamiaru wracać: bo właśnie tak jest się traktowanym przez własną ojczyznę, za każdy jej błąd płaci się swoim czasem, a nierzadko i pieniędzmi. Z poważaniem... Dla pewnego czasopisma przygotowałem wersję szczególną. Dla jedynego w swoim rodzaju działu tygodnika 'Chwila dla Ciebie'. Z racji pewnych wymogów edytorskich, nadałem temu następującą formę. Postanowiłem założyć sobie profil zaufany na platformie ePUAP. To takie coś na co Polska wydała pod 100 milionów złotych, ale to się nie wzruszyło i nadal nie działa. W odróżnieniu od portali komercyjnych, które kosztują mniej i działają. Aby uruchomić tam konto, musiałem stawić się osobiście w jednym z urzędów. Tak więc pojawiłem się tam i po odczekaniu swojego, spotkałem się z urzędnikiem. Gdy ten dowiedział się, że chcę weryfikować profil, to od razu poprawił mu się humor. PRZECIEŻ TO PAŃSTWOWE! PAN ŻEŚ MYŚLAŁ, ŻE TO BĘDZIE DZIAŁAŁO??? Razem szczerze zaczęliśmy się śmiać. Ależ byłem głupi, poszedłem do polskiego urzędu i myślałem, że coś załatwię!!! Wspólnie zrywaliśmy boki na myśl o mej głupocie! Do dzisiaj poprawia mi się samopoczucie, gdy sobie wspominam jakim ciężkim frajerem potrafię być. Niestety, nie udało się znaleźć sposobu, żeby przesłać to na dłonie redakcji tego szlachetnego periodyku i być może wygrać 70 PLN...
Rosyjska muzyka przybiera różne oblicza. Z jednej strony Czajkowski, Prokofiew, Wysocki, Okudżawa, z drugiej Leningrad i Tatu. Dla każdego coś miłego! Spójrzmy więc, co też ciekawego znaleźliśmy w ostatnim czasie w otchłani muzycznego internetu Rosji. Bywają takie cuda: Utwór podejmuje problematykę... bezbożnego podboju kosmosu! Od 3:20 mamy pana, który zaznajamia nas ze strukturą narodowościową populacji Rosji, kaja się za grzechy i dokonuje oczyszczenia rosyjską ziemią jak również samobiczowania tamburynem. Polecamy weganom, miłośnikom muzyki etnicznej i neopoganom. Przed kolejnym nowym hitem pragniemy przypomnieć pewien klasyk, by pokazać, jak trwałe są pewne trendy kulturowe. Dzieci na obozowej dyskotece bawiły się do tego. Jakość nie powala, ale są polskie napisy. Kiedyś dla Putina śpiewały takie ładne dziewczynki. Czasy jednak się zmieniają, władza podlega pewnej erozji. W roku 2016 Władimir Władimirowicz dostał utwór nieco bardziej tradycyjny, bo z garmoszką i z chórem w ludowych strojach. Zebrani bardzo chcą wyjść za mąż za Putina. Nie wiemy czy harmonista też. Jeżeli ktoś nie rozumie po rosyjsku, to niech się cieszy. Ciekawe, czy ktoś to Wodzowi pokaże i jaka będzie jego reakcja. W sumie jest po rozwodzie, więc na rynku ślubnym całkiem do wzięcia, grupa wiekowa też bardziej ta niż te dzierlatki z poprzedniego klipu. Może się skusi na wokalistkę lub harmonistę. Jednak skoro tamtym dziewczynkom lata temu się nie udało, to i tym nie wróżymy większych szans.
- Musisz, kapralu, musisz! - powiedział pułkownik Fomin znad biurka
- Ale towarzyszu, to przecież poniżej godności pracownika FSB - odparł Abushkin. - Kapralu Abushkin, musicie! MUSICIE! - Ale... - Będą pieniądze. Będzie weekend na daczy. A jeżeli się postaracie, to może Varvara z działu kadr też tam będzie. A jak się nie postaracie, to będzie Dagestan! - krzyczała czerwona twarz pułkownika Fomina. - WYJŚĆ! - zakończyła tę przemowę i zatopiła się w fotelu zrobionym z karakalich futer. Abushkin się zafrapował. Wiedział, że z listy wycieczek, podmoskiewska dacza interesowała go bardziej niż dagestański auł. Wstąpił do służb specjalnych jakieś dwa lata wcześniej. Był gotów na sabotowanie kapitalistów, był nawet gotów na zostanie szachidem w imię Rosji. Nie był jednak gotów na tę misję. Jego myśli popłynęły w stronę historii Związku Radzieckiego, wyzwań rzucanych pracownikom KGB i FSB na przestrzeni lat. Przypomniał sobie spektakularne akty sabotażu. Zabójstwa. Działania terrorystyczne. Jednak według wiedzy Abushkina, jeszcze nigdy agent FSB nie zmierzył się z takim wyzwaniem. Abushkin szedł do metra i przypomniało mu się jego dzieciństwo: dom dziecka w Krasnojarsku. Przyjęcie na studia za niesamowitą inteligencję, która objawiła się tym, że wygrywał w szachy z każdym, w tym z pijanym Pietrowem, mistrzem okręgu sezonu 1963. Potem lata szkolenia dla FSB. Zimne prysznice i gorące pustynie. Kąpiele w zwierzęcej krwi. Strzelanie do dzieci na ulicach Groznego. Dwa lata w Arktyce. Tajna misja w Tadżykistanie. Nocne spotkania z Al-Kaidą w Chajber. Awans do FSB. Podobało mu się to, lubił czuć tę adrenalinę, to życie na krawędzi, tę niepewność powrotu do domu po misji. Nie chciał tego stracić. Nie potrafił żyć inaczej. 'Przecież nie pójdę sprzedawać gazet ani uczyć do szkoły' - myślał sobie kołysząc się w wieczornym potoku ludzi, którzy wracali moskiewskim metrem już po zapadnięciu ciemności. Jednak ta misja mogła sprawić, że wszystko przepadnie. 'Miałem bronić ojczyzny, a teraz takie coś? Rozumiem wyzwania, rozumiem poświęcenie dla Rosji, ale czy są jakieś granice? Czy są takie chwile, kiedy człowiek może się zawahać, ale nadal być nieodrodnym synem swojej ojczyzny?' - bił się z myślami Abushkin, przepychał swoje kawałki układanki w tym wielkim systemie jakim jest człowiek w Federacji Rosyjskiej. Potem zdał sobie sprawę, że to nie myśli, że przepycha się z imigrantami o miejsce siedzące. Kombinacja tych dwóch czynników sprawiła, że zapomniał się przesiąść, w końcu musiał wrócić dwie stacje. Przypomniał sobie o czasie jaki był mu dany na decyzję. Wiedział przy tym, że tak naprawdę nie ma nawet tyle. Cierpliwość pułkownika Fomina miała bardzo poważne ograniczenia. Przez te dwie stacje metra, które jechał ze względu na głębię własnej refleksji, Abushkin myślał o odwołaniu się do władzy wyższej. Jak szybko myśl ta go nawiedziła, tak szybko ją porzucił. Parę miesięcy temu jego współpracownik, Oleg Władimirowicz, zrobił właśnie to. Władza wyższa wysłała zapytanie do pułkownika Fomina, dlaczego jakiś tępy chuj spod Tambowa ośmielił się w ogóle do nich napisać i dlaczego Fomin do tego dopuścił. Krytykę wierchuszki Fomin przyjął nieco bardziej emocjonalnie niż zażalenia agenta. Obecnie Oleg zmienił swój zakres obowiązków pracowniczych, z podsłuchiwania ambasady kanadyjskiej musiał przerzucić się na przemysł drzewiarski (czyli rąbanie tajgi) w okolicach Pietropawłowska Kamczackiego. 'Świeże powietrze, rzeczywisty kontakt z naturą o każdej porze roku, czasem pewnie przyjdzie jakiś lis, może nie byłoby to takie złe? -40, da się żyć, Czukcze przecież gdzieś tam żyją...' - Abushkin próbował się zmotywować do wykonania postępku godnego moralnej aprobaty rodem z książek jego dzieciństwa. 'Borys Polewoj by tak zrobił. No a przynajmniej jego bohaterowie' - myślał Abushkin. Potem rozważał możliwe rezultaty swoich decyzji. Następnie rozważał samobójstwo. Pomyślał sobie co też wie o Pietropawłosku Kamczackim. Populacja 1798710. Kierunkowy +74152. Kody pocztowe: 683000–683099. Tablice rejestracyjne: 41, 82. Abushkin znalazł te informacje w głowie w ciągu sekund, nie na darmo szkolono go do bycia maszyną systemu. Poza nimi wiedział jeszcze coś: Pietropawłowsk Kamczacki, tam generał Fomin wybrał miejsce na daczę dla córki. Wieża z kamienia bez kamienia, smok bez smoka. Córa generała była predestynowana do zostania świętą. Kilka lat temu generał strasznie się wkurwił, że potencjalna święta się puszcza, dlatego też wybrał jej takie miejsce dla dochowania ślubów czystości. Ten wielki projekt wchłonął już kilkudziesięciu pracowników stołecznego działu FSB. Było to i tak lepsze niż placówka w Machaczkali, gdzie głównym zajęciem było robienie nalotu na jedyny burdel w mieście, bicie się z krajowcami, zazwyczaj trzeźwymi, i praca nad jachtem zacumowanym w kaspijskim porcie w Kaspijsku (jakby chcieli jeszcze dobić dekowników FSB tym, że tak bez polotu nazwali ten port). Abushkin wiedział, że albo złamie swoje zasady, albo złamie swoją karierę. Kupił sobie trzy szklaneczki wódki 'Sibirnaja'. Po pierwszej postanowił powiedzieć nie, ale zapalił, włączył Springsteena i wypił drugą. Po drugiej stwierdził, że dawno nie był na urlopie, więc może jednak. Zapalił sobie i włączył 'Child in Time' Deep Purple. Jebło go solidnie po kręgosłupie, gdy weszły chórki. Po trzeciej przełączył na Joan Baez, spalił trzy pod rząd, płacząc rzewnie i poszedł dokupić kilka stakanczików. Za znak losu uznał to, że do sklepu wpadł o 22:50 i jeszcze zdążył zaopatrzyć się w symboliczne pół literka rozbitego na pięć części. Abushkin przełączył się na 'Ne ver, ne bojsia, ne prosti'. Począł się czuć nostalgicznie. Czemu też zostawiła go żona? Lesbijka zapewne. Siódmą setę zakończył Iron Maiden 'Mother Russia'. Mother Russia Dance of the Tsars Hold up your heads Be proud of what you are Now it has come Freedom at last Turning the tides of history And your past Bardzo mu się to spodobało i uznał, że ta wesoła piosnka koresponduje z ofertą pułkownika Fomina. Jeszcze dosłuchał 'Fear of the Dark', ale tam nie znalazł zbyt wielu nawiązań do swojej sytuacji. Więc gdy o 3 rano sikał do zlewu, był przeświadczony o tym, że los uśmiechnął się do niego i że oferta Fomina związana jest z realizacją jego wymarzonej misji. Oczywiście ku chwale ojczyzny. Następnego poranka żył w dramacie. Potrzebował setencji żeby przejść do świata fabuły życia. Abushkin był pewien, że cały sklep patrzy na niego i go szpieguje. Z rozpędu wylegitymował nawet jakiegoś emeryta, który okazał się weteranem Stalingradu. Po tej operacji cały sklep naprawdę patrzył się na Abushkina. I na jego symboliczne piwko, czyli wstęp do setencji. Podróż metrem była morderstwem, nawet bez pomylonych przystanków. Stukot kół wbijał się w mózg agenta niczym ślepia wilków w padlinę porzuconą koło Magnitogorska. Koło godziny 11 doczołgał się do centrali i zaniósł pułkownikowi Fominowi swoją odpowiedź. Wziął głęboki oddech i wyrzucił z siebie: - Towarzyszu pułkowniku, misję wykonam! Ku chwale ojczyzny! Pułkownik Fomin oszalał ze szczęścia, ale był wytrawnym żołnierzem szkoły FSB, więc nie dał tego po sobie poznać. Jednak nawet w jego myślach przewinęły się obrazy Anapy i biuściastych stażystek z biura położonego w tej części kraju. Próbował pokazywać, że mu to wszystko lata, ale Abushkin widział dobrze, że pułkownik chce skakać pod sufit, niczym dobrze wyszkolony akrobata. Widział też dorodną erekcję na spodniach swego przełożonego. Walcząc z ekstazą, Fomin wydał mu kwity rodem ze swego nalanego ryja na wydanie kwitów na wydanie pieniędzy potrzebnych na misję. W zestawie: zastrzeżona karta SIM, która miała stać się aktywna za dwanaście godzin. Abushkin podziękował, bo nie miał wyboru. Poszedł z kwitami, które zamienił na inne kwity, a potem te dokumenty udało mu się zamienić na rosyjskie ruble. Otrzymał 280 rubli. Wzniecił wielką kłótnię. W końcu jakieś pieniądze do defraudacji należały mu się. Po dramatycznych zajściach podbił kwotę do 500 rubli. Dumnie dzierżąc banknot z Archangielskiem, poszedł do pobliskiego baru prowadzonego przez imigrantów z Azji Środkowej. Musiał przygotować się do swojej wielkiej misji. - Kebaba ze wszystkimi możliwymi dodatkami! - rzucił władczym tonem. W końcu on tu płacił, więc i on wymagał. - Na ostrio, z majoneziem, z chrzianem? - odparła kobieta zza lady - NA OSTRO! KU CHWALE OJCZYZNY! - krzyknął Abushkin. Dopiero po chwili zdał sobie sprawę, że może nie wszyscy wiedzieli o tym, że nienawidzi ostrego jedzenia i że spożycie takowego związane jest dla niego z pewnym poświęceniem. Ludzie zdawali się raczej zamawiać według własnych upodobań, a nie ku chwale ojczyzny. Po około czterech minutach, odmierzonych zegarkiem Rakieta, otrzymał zamówione jedzenie. Zjadł je z obrzydzeniem. - JESZCZE JEDEN! Wszystkie dodatki i ostrzej! - zakrzyknął Abushkin. Sam był pod wrażeniem swojej odwagi. Imigranci zebrani w barze wydawali się nie podzielać jego zachwytu. Kończyli dzień pracy i chcieli iść do domu. Nikt nie wiedział, że siedzący w ich pobliżu chłopak właśnie realizuje misję, newralgiczną z punktu widzenia bezpieczeństwa kraju. A ten jeszcze dolewał sobie sosu piri-piri do swojego posiłku. - KU CHWALE OJCZYZNY! - krzyczał sobie w duszy z każdym kęsem, który go mdlił. Nienawidził ostrego jedzenia, ale wiedział, że tego dnia nie ma wyboru. Dopłacił 10 rubli za majonez. Jego kanapka spłynęła majonezem. Solą. Pieprzem. Jeszcze przed jej końcem wiedział, że jest gotów na misję. Za oknami tadżyckiego baru ściemniało się, a Abushkin już rwał się do działania. Wiedział, że musi wyczekać do 22. Była 20:15, gdy skończył swój posiłek. Zamówił piwo. 20:25 Chciał wódkę, ale nie mieli. Poszedł do pobliskiego sklepu sieci Piateroczka i kupił połówkę. 21. Wódka w obiegu. 21:15. Wytrzymać. Dać radę. Chociaż klucz do toalety tak bardzo kusi... 21:30. Już bliżej niż dalej. 21:45. A gdyby tak iść wcześniej? Nie, jeżeli Fomin się dowie, to zniszczy. Lepsze te cierpienia niż tajga na Kamczatce. 22:00. Rozpoczynamy walkę o lepszą Rosję! Abushkin ruszył ciężkim krokiem. Ledwo był w stanie iść. Tak bardzo chciał do toalety. Tyle tego ostrego jedzenia. Ten majonez... KU CHWALE OJCZYZNY! ZA RODINU, ZA STALINA! - dobiegły go głosy pokoleń. Człapał ostrożnie w stronę płotu rezydencji zachodniego dyplomaty. Wyciągnął przecinak do drutu i podziękował niebiosom, że mieszkający nie zdecydowali się na płot, a na siatkę z drutu. Przełożenie nóg przez płot zabiłoby go. Kilka minut później dopadł domu amerykańskiego ambasadora. Wywiad pułkownika Fomina nie zawiódł. Dom był pusty. Abushkin zlokalizował salon i rozpoczął realizację swojej misji. Kilkanaście minut później opuszczał rezydencję. Wypełnił swoje zadanie. Ku chwale Rosji. Na pochybel imperialistom! Abushkina czekały piękne wakacje w Anapie. Razem z Varvarą z działu kadr. Abushkin wiedział jeszcze jedno: amerykańscy imperialiści nigdy już się nie podniosą po takim ciosie. The Washington Post, 27 czerwca 2016 roku But many of the recent acts of intimidation by Russian security services have crossed the line into apparent criminality. In a series of secret memos sent back to Washington, described to me by several current and former U.S. officials who have written or read them, diplomats reported that Russian intruders had broken into their homes late at night, only to rearrange the furniture or turn on all the lights and televisions, and then leave. One diplomat reported that an intruder had defecated on his living room carpet. 1 lutego wróciłem z pracy i coś tam sobie czytałem. Nagle oczom mym ukazało się, że w czerwcu będzie festiwal i że PJ Harvey wystąpi w Moskwie. Kilka minut później mieliśmy bilety. Ku naszemu wielkiemu zaskoczeniu, kosztowały 1000 rubli, wtedy to było jakieś 50 PLN! Za trzy zespoły, a przede wszystkim, za PJ Harvey. Gdy ją oglądałem w Warszawie w 2008 roku, zapłaciłem 210 PLN. Nie miałem za rewelacyjnego miejsca, nie sracz, ale ogólnie takie średnie. Podejrzewałem wała. No bo jak traktować poważnie festiwal, który ma promować picie herbaty Ahmad i brytyjską muzykę? Pocieszało, że wcześniej mieli kilka edycji, 1000 rubli nie fortuna, a PJ Harvey łapie się w dziesiątce moich ulubionych artystów i w pierwszej trójce śpiewaczek. Kupiliśmy, wydrukowali bilety i rozpoczęli oczekiwanie na nową płytę. Singiel ją zapowiadający, 'The Wheel', zerwał mi kask. Poprawiło video, w którym możemy cieszyć się obrazkami z Kosowa. Zakatowałem tym utworem nawet odwiedzającą mnie w lutym matkę. Po tym jak go pierwszy raz usłyszałem, to przez trzy dni leciał na pętli. Do tego oczywiście spędzałem z nim dojazdówki do pracy. Wiedziałem, że cała płyta raczej aż tak mi nie wejdzie, ale cieszyłem się, że jest na niej taki gigant pierdolnięcia. W kwietniu wyszła płyta. Po kilku dniach miałem werdykt: połowa jest świetna, druga akceptowalna. Chyba tylko Dollar, Dollar mi całkowicie nie weszło, ale Medicinals, Near the Memorials to Vietnam and Lincoln, The Community of Hope wynagradzały to z nawiązką. Do tego okazało się, że The Wheel w wersji płytowej jest dłuższy niż singlowej i wejściówka zabija jeszcze bardziej. PJ Harvey ugruntowała tą płytę swoją markę - osoby, która nie nagrywa bardzo gęsto, ale za to każda płyta jest świetnie przemyślana, odmienna od poprzednich, a do tego jeszcze oferuje dość ciekawe aranżacje - White Chalk jest całkiem inną bajką od Let England Shake, a The Hope Six Demolition Project znowu czymś odmiennym, żeby tylko powiedzieć o trzech ostatnich (a po drodze była jeszcze ta z Parishem w 2009). Na Hope mamy cudowne saksofony, które to są odpowiedzialne za większość odlotu w The Wheel. Polly raczej nie będzie grana w popularnych stacjach radiowych, ale to co robi jest dla zainteresowanych naprawdę świetne. Cały koncept płyty - opisującej losy dzieci uwikłanych w konflikty w Kosowie, Afganistanie, ale też w stolicy USA - jest dość karkołomnym skokiem na głęboką wodę. Jednak z tej akrobacji Polinie udało się zrobić coś innego i ciekawego. Do tego jeszcze jakiś milion problemów społecznych - pomysł był niebezpieczny, bo groził popadnięciem w banał. Szczęśliwie, wyszło ciekawie i na pewno nie banalnie. No i koncertu nie odwoływali. Było to naprawdę niepokojące. Przez całą sobotę zanosiło się na burzę. Mieliśmy nadzieję, że lunie i przejdzie zanim wyjdziemy na koncert. Niestety, nie chciało padać, więc w końcu o 18 poszliśmy. Oczywiście ledwo wyszliśmy, zaczęło lać. To jednak było nic w porównaniu z tym co nas zastało po dotarciu do docelowej stacji metra. Ulicami płynęły potoki, a z nieba lało strugami. Część ludzi jeszcze próbowała uciekać, ale znacznie więcej poddawało się. Niektórzy zdejmowali buty i koszulki, bo i tak byli cali mokrzy. Mieliśmy parasol, ale nie pomagał on na deszcz horyzontalny. Przestaliśmy trochę w przejściu podziemnym, a gdy wydawało się, że się przejaśnia, przeszliśmy do Muzeonu - jednego z najciekawszych miejsc w Moskwie, parku przedatowanych pomników. Zastanawiało nas gdzie oni tam zrobią koncert, szczęśliwie rozstawiono to wszystko rozsądnie. Było trochę po 19. PJ miała wejść o 21:40. Ponieważ współcześnie wszystko musi być festiwalem, to na tym grało wcześniej Django Django i The Maccabees. Oba te zespoły wzbudzają we mnie dokładnie zerowe emocje. Deszcz nie wiedział czego chce, raz padał, żeby potem przestać, ale już w kilka minut później powrócić z jeszcze większą siłą. Zamiast Django Django wybraliśmy piwo pod mostem i nie byliśmy w tym odosobnieni. Weszliśmy koło 20, zostali obszukani dla naszego bezpieczeństwa (szczęśliwie, mieli zepsute bramki do metalu - wiem, bo moje buty dzwonią na każdej, a nie zadzwoniły na tej) i mogliśmy cieszyć się deszczem nieco bliżej sceny. Miło zaskoczyło nas to, że sponsor festiwalu rozdawał herbatę za darmo. Przy okazji reklamował, że od września będą mieli nowe pudełka. Ekscytujące. Pod każdą osłoną od deszczu stały stada ludzi. Brakowało miejsc, w których można byłoby nie moknąć. Lało ciągiem. Wygłosiłem około dwóch milionów komentarzy pod adresem organizatorów i tego, że skoro wczoraj lało w PL, to ogólnie można zakładać, że dzisiaj będzie lało w Moskwie, bo takie są prawa natury, że pogodę często przynosi tu z zachodu. Postawienie namiotu nie jest takie trudne, wiedzą o tym organizatorzy świętej pamięci Selectora w KRK, którzy też musieli bić się z przyrodą. No ale Rosja, to przecież dziadek obronił Moskwę i Stalingrad w solidnie ujemnej, to i ty możesz sobie postać w deszczu na koncercie. A że widać mało co, bo ludzie mają parasole? A czy dziadek miał parasol na Łuku Kurskim? To co narzekasz? Naprawdę, pogoda to chyba ostatnia rzecz jaka może pokonać Rosjan. Zespół Maccabees pozwolił nam zredefiniować nudę. Odnosiło się wrażenie, że grają jeden, raczej średni kawałek, w kółko. Taki kawałek, że Myslovitz by to skomponował na kacu. Niby plusem festiwali jest to, że możesz sobie posłuchać zespołów, których normalnie byś nie odkrył, ale niech mnie jenot kopnie, a nawet skopie, byle bym tylko nie musiał tego więcej słyszeć. The Maccabees zeszli o 21, PJ miała wejść o 21:40. Byliśmy pod wrażeniem, wszystko szło według rozpiski. Przemieściliśmy się pod scenę, bo wiele osób odeszło, co pozwalało odgadnąć, że ta grupa dusząca kota ma jakichś fanów. Przez kolejne 30 minut staliśmy w deszczu, przeklinali pogodę i oglądali kawałki z zeszłorocznego festiwalu. Wtedy nie padało, więc może dlatego ludzie wyglądali na nieco bardziej ubawionych niż my. Najbardziej ekscytującym momentem było wciągnięcie loga płyty w odwróconej wersji kolorystycznej. Poza tym techniczni nastroili instrumenty, sprawdzili dźwięk, zabili wszystkich jakimś przesterem, zeszli. Dziesięć minut. O 21:38 ekrany wskazały odliczanie. Za dwie minuty PJ Harvey. Rozpoczęło się skandowanie pięknego hasła "Na choj zont?", czyli "Po chuj parasole?", mające na celu skłonienie zebranych do złożenia tych rachitycznych ochron przed lejącym deszczem. Potem nawet powstała wersja angielska - Fuck umbrellas, fuck the umbrellas! Niestety, niektórzy pozostawali nieprzejednani i stali z parasolami. Pod koniec odliczania w mym zasięgu wzroku było czysto, jedni złożyli po dobroci, innym zaoferowano pomoc, np. łamiąc parasole. Dyesyat! Devyat! Wosiem! Siem! Szest! Pyat! Czietyry! Tri! Dwa! Odin! I nic. Nie wydarzyło się nic. Dopiero kilka minut później wyszła cała ekipa. 'Na wejściu mają barabany!' - mówił stojący koło mnie człowiek. Rzeczywiście, wnieśli bębny, banda dość okazała, Polina i osiem osób, w tym John Parish i Mick Harvey. Na całej trasie grają to samo, więc rozpoczęło się od Chain of Keys. PJ to nie Slayer, więc ogólnie wszyscy stali i z przyjemnością wysłuchali. Pierwsze wrażenie: ależ ona ma zajebisty głos, brzmi lepiej niż z płyty. Druga rzecz: ależ muzycznie to ma pierdolnięcie, ależ siła w tym jest! Te barabany... Wiedziałem, że na pierwszy z mych ulubionych kawałków muszę poczekać jeszcze trochę, więc łyknąłem bez bólu, a nawet z przyjemnością The Ministry of Defence i obserwowałem jak sobie radzi pan z mojej prawej z back vocalami. Radził sobie. PJ miała na sobie miniówę i bluzkę z baaaaaaaaardzo długimi rękawami, które to pozwalały jej na robienie teatru w późniejszych częściach koncertu. No i weszło z trochę zmienionym początkiem The Community of Hope. Polina kombinowała, żeby refreny zostawić publice, trochę ludziom zajęło załapanie, ale już na końcówce wrzask szedł całkiem ładny. Jestem pewien, że pośród zebranych był jeszcze przynajmniej jeden nauczyciel, poza mną jeszcze jedna osoba krzyczała And the school just looks like shit-hole, does that look like a nice place? Mam parę placówek z naszej sieciówki, które bym wrzucił w tę kategorię. Na 'they gonna put a Walmart here' PJ wskazywała na okolice. Sobie pomyślałem: co ty wiesz o życiu, jaki Walmart, tu nam zbudują Diksi, Azbukę Wkusa lub Aszana, a to całkiem zmienia obraz rzeczy! Potem miałem trochę czekania na kolejny odlot. Szczęśliwie, deszcz się zlitował, co nie miało znaczenia, bo i tak wszyscy byliśmy mokrzy, ale przynajmniej nie stawaliśmy się bardziej mokrzy (dyskusyjne czy się dało). Jeden kawałek wchodził w drugi, a że grała dość krótkie, to The Orange Monkey A Line in the Sand Let England Shake The Words That Maketh Murder The Glorious Land zleciały w kilkanaście minut. To jest tak, że one są fajne. Tyle, że Polina ma w repertuarze lepsze. Cała trójka reprezentująca Let England Shake mogła być zamieniona na coś starszego i nie sądzę, żeby zebrani się zmartwili. O ile instrumentalni pokazywali nam jak wszystko naklaskiwać, o tyle ładne płytowo Let England Shake nie urywa pyty na żywo. Ale i tak z tej trójcy najsłabszy jest The Glorious Land. Przez najsłabszy nie mówię, że zły, ale jednak, nie powalający. Wiedziałem jednak, że im dalej w las, tym bardziej się ubawię. Tak się stało na Medicinals, gdzie Polly refreny znowu zostawiła publice, więc wspólnie ze stojącymi obok nas krzyczeliśmy we are always here!. A sama publika była dość zaskakująca - facet o wyglądzie skinheada znał wszystkie teksty lepiej niż ja, trochę przed nim stała dziewczynka, która miała może 1,6m, ale miała też taką pasję do skakania, że podrywała mnie, a ja tego niby skina. Zresztą ten festiwal sprawił, że jakoś lepiej myślę o ludności Moskwy, namierzyłem nawet kogoś w koszulce Gay OK - mam nadzieję, że ją sobie zdjął po koncercie, bo inaczej mogli go zabić zanim w ogóle doszedł do metra. Cała publika była świetna. Nawet gdy stojący koło mnie chłop odpalił papierosa czym mnie nieco podkurwił, to i tak nie mogłem się denerwować długo, bo poczęstował wszystkich zebranych i w sumie chyba z sześć osób wypaliło z nim tego peta. Wydarzenia w stylu koncertów (może niekoniecznie Konkwisty 88) wydobywają z ludzi co najlepsze. Wracając do Poliny: szczerze mówiąc, nie wiem po co Polly gra na tej trasie When Under Ether. No wychodzi w porządku, ale bez szału. Mam w pamięci jak to brzmiało w Kongresowej w 2008, gdy miała ze sobą odpowiedni sprzęt - wtedy to miało sens, ale z kapelą to nieco chybiony pomysł. To i tak fajnie, bo potem było Dollar, Dollar, chyba najnudniejszy kawałek z całej promowanej płyty. Myślałem, że Polina ma jakiś patent na granie tego na żywo, ale nie. Nie chcę pisać, że dramat i katastrofa, śpiewa to czysto, ale sam utwór grzęźnie w sobie, jest nudny i banalny. Szczęśliwie, po nim zaczęła się dzida. Pełna dzida! Najpierw poszedł mój faworyt z The Hope Six Demolition Project, czyli The Wheel. Wejściówka saksofonowa była nieco ścianą dźwięku, ale po minucie szło więcej niż dobrze. Winien jestem przeprosiny stojącym wokół mnie, że musieli wysłuchać mojego zaśpiewu tego dzieła, no ale to jeden z momentów, kiedy cieszyłem się jak klaun. I heard it was 28 thousand Polina zostawiła publice, razem z łysym chłopem wydarliśmy całą resztę refrenu. Wychodziło super, Polina śpiewała swoje i pokazywała nam, że I heard it was 28,000, no a my zebrani oczywiście że to krzyczeliśmy za nią. To był dopiero początek szczęścia, The Ministry of Social Affairs nie wzbudziło dzikiej furory, chwila na złapanie oddechu, ale po tym nastąpił opus magnum. Herbata, kultura, multikulturowość, problemy społeczne. JEBAĆ TO! 50ft Queenie. Jeżeli by mnie postawili pod murem i kazali napisać listę dziesięciu ulubionych kawałków, to są duże szanse, że 50ft Queenie byłaby na niej. Pełna pompa, w minutę zdarłem sobie głos i wyskakałem pod sufit (co nie jest łatwe przy koncercie na otwartym powietrzu). Tell you my name F u and c k 50ft queenie Force ten hurricane Po tym to mogłem sobie iść do domu w pełni szczęścia. Na jeszcze większe szczęście, Polina się nie pakowała, tylko otworzyła talię swoich najlepszych kart. Nawet nie zdążyłem skończyć dyszeć, a grało już Down by the Water. Publika ślicznie okazała znajomość klipu, wszyscy robili rękami, to co Polly nagrała jakieś 20 lat temu. Wrzask z tłumu - świetny. O ile na nowych kawałkach ludzie trochę durnieli, o tyle losy córy pod mostem spotkały się z zajebistym odzewem. A Down by the Water przeszło w To bring you my love. No to jest arcydzieło. Trochę mi wstyd, bo nienawidzę oglądania koncertów przez telefon, ale pozwoliłem sobie nagrać, co wymagało stania przez pięć minut jak kretyn. W bonusie mamy 'Ja tjebja ljublju!'.
Potem zagrała River Anacostia, kawałek, który z płyty mnie nie zabija, ale na żywo, w dużej mierze dzięki publice, wyszedł dość fajnie. Skończyła, zeszli. Ludzie zaczęli się wycofywać. Idźcie se pachoły, oni zaraz wrócą na dogrywkę. Czekaliśmy na bis. Czekaliśmy. Czekaliśmy. Czekaliśmy. A potem poszliśmy do metra. Nie zagrała niczego na dogrywkę. Null. Zero. Całość trwała niecałe 80 minut. Bywałem na dłuższych koncertach. Nie lubię pierdolenia, że coś tam było magiczne, nieziemskie itp., no ale było dobrze. Naprawdę. Czego się mogę czepić: - szkoda, że set to nowa płyta, trochę poprzedniej i trzy stare kawałki. To jaki odjeb był na 50ft Queenie, jakie wycie na To Bring you my Love, jakie tańce na Down by the Water jasno pokazało, czego byśmy wszyscy chcieli. W zamian mogliśmy się zadumać nad losem afgańskich i kosowskich dzieci. Cenne, ale cokolwiek z Rid of Me przebiłoby to doświadczenie. - deszcz. deszcz. deszcz. Nasze wspomnienia z tego eventu związane na zawsze będą z deszczem. Szkoda, że organizator nie wpadł na plan B i nie postawił jakiejś pałatki, żeby nam oszczędzić bycia mokrym przez cały wieczór. - naprawdę nie dało się rzucić chociaż jednego kawałka na bis? Na całej trasie gra dogrywkę, ale na Moskwę jej się nie udało? Mogę to usprawiedliwić tym, że wybiła 23, czyli cisza nocna, więc nie mogli dalej grać. Nie sądzę jednak, że okoliczni mieszkańcy zadzwoniliby po OMON gdyby zagrała kilka minut dłużej. Do nędzy ciężkiej, dokładnie to samo miało miejsce w Wawie w 2008 - koncert krótszy niż gdzie indziej, bo przecież Europa Wschodnia, to cieszcie się pachoły, że w ogóle macie koncert, a starać to ja się mogę we Wiedniu lub Paryżu. Nagrywamy więc płyty o tym, że Afganistan i Kosowo, ale bardziej nam się chce we Francji niż w Polsce lub Rosji. - kontakt z publiką - zerowy. Jedno spasiba i przedstawienie zespołu, amen. W 2008 gadała jak nagrana, wdawała się nawet w rozmowy z fanami. A w 2016 cisza. Szkoda. Ten koncert mógł być równie dobrze grany w Helsinkach, Hanoi lub Hawanie. Będąc w jednym z najbardziej rozpoznawalnych miast świata, wypadałoby zrobić z tego użytek, choćby rozciągnąć te afgańsko-kosowskie dzieci na biesłańskie, czeczeńskie i inne sieroty Federacji Rosyjskiej - no bo jak robimy z siebie ambasadora moralności i wrażliwą jednostkę, to idźmy na całego, zwłaszcza w rejony, w które nie dociera telewizja. Nie pauczyłos, jak mawiają Rosjanie. Parafrazując klasyka, rozchodzi się o to, żeby te minusy nie przysłoniły plusów. Te są następujące: Polina na żywo brzmi rewelacyjnie. Głos ma przepiękny. Bębny, saksofony zabijają. Kilka momentów z koncertu totalnie urywało jaja przy samej nasadzie. O ile pogoda zaskoczyła organizatorów, o tyle był to chyba najlepiej zorganizowany festiwal na jakim w życiu byłem - wszystko jak w zegarku, żadnych kolejek do kibli, jedzenie i picie w rozsądnych cenach, darmowa herbata, żadnej upierdliwej ochrony - przez cały koncert stali z boku i nie czepiali się ludzi. 10/10 za to i kolejny kamyczek do moich opowieści o tym, że o ile w Rosji wiele rzeczy nie działa, o tyle jak organizują imprezę, to wszystko gra i buczy. Wychodząc z ogrodów Muzeonu wpadliśmy na stoisko z koszulkami. Chyba oficjalnymi. Udało nam się wymienić po 1200 rubli na koszulkę z logiem ostatniej płyty Poliny. Niech świat wie jak spędziliśmy tę czerwcową sobotę! Wychodząc w nowej dzianinie jeszcze przez kilkaset metrów od imprezy mogliśmy słuchać tego jak ludzie śpiewają River Anacostia. O istnieniu musicalu 'Zbrodnia i kara' dowiedziałem się pewnego lutowego dnia, gdy szedłem przez centrum. Przewijany billboard pokazywał płonący samochód. Hasło głosiło, że rockowy musical 'Zbrodnia i kara' będzie pokazywany od jakiegoś tam dnia pod koniec marca. Zaintrygowało mnie to, bo uważam, że świat cierpi na niedostatek musicali, a rockowych to naprawdę jest bardzo mało. Uznałem, że albo jest to pomysł wariata i będzie to nędza, albo geniusza, który doskonale wie co robi. Odbiliśmy się jednak od wczesnych biletów, najtańsze kosztowały 1700 rubli. No trochę za dużo na eskperyment, który może okazać się porażką. Zaangażowany w całe przedsięwzięcie był Andriej Konczałowski, co dawało szanse na powodzenie - w końcu Konczałowski ma na koncie niemało solidnych filmów, choćby 'Tango & Cash'. Praca nad musicalem miała mu zająć CZTERDZIEŚCI LAT! On chyba tak lubi, bo nad 'Dziadkiem do orzechów' pracował niby dwadzieścia (a efekty nie powaliły zbyt wielu osób na kolana). Sprawa uległa zapomnieniu, chociaż co jakiś czas widywało się plakaty na mieście. Minęło jednak kilka dni (jakieś dwa miesiące) i sprawdziłem ponownie ceny biletów. Rura nieco zmiękła i bilety były od 500 rubli. Za tyle to można ryzykować. Logistycznie: teatr muzyczny mieści się w parku Fili. Jest to bardzo miły park, chyba że akurat leje, jak to ma we zwyczaju w Moskwie przez solidny kawałek tego maja. W środku standard. Miłym akcentem jest wręczenie każdemu programu, który ma dobre parę stron i nawet nieco przydatnych informacji. Z lekkim opóźnieniem, kilka minut po 19, maszyna ruszyła. Wizja reżyserska założyła uwspółcześnienie całej imprezy. Wiele to tak naprawdę nie zmienia, tyle że Sonia oddaje się, bo chce odzyskać paszport (jak Rosjanie zwykli nazywać dowód osobisty i który to jest tu niesamowicie cenny) od swojej burdel mamy. Ta go ma, bo Sonia wpadła w spiralę zadłużenia. Raskolnikow snuje się po scenie i jest koszmarnie nudny - to połączenie tego, jak to napisano i aktora odtwarzającego główną rolę. Porfiry to dość dziwny przypadek, bo poznajemy go jak imprezuje ze studentami, gdzie też spotyka Raskolnikowa. W warstwie fabularnej zmiany są w sumie dość powierzchowne: zamiast staruszki, Raskolnikow ubija burdel mamę Sonii. Pewne jaja są w kwestii duchowej, bo przez większość występu wątek religijny nie występuje. I tak jakoś pod koniec nagle Raskolnikow pogina do Sonii z Biblią swojej matki, a jeszcze na samym końcu są w cerkwi. Trochę tak jakby reżyser się zorientował: o kurwa, to już prawie kończymy, a ja wywaliłem całą religię z Dostojewskiego! Szczerze to chyba miałoby więcej sensu odpuszczenie całkiem tego wątku. Drugie plany są nieco ciekawsze, zwłaszcza facet w czerwonej kurtce. Mimo uwspółcześnienia scenografii - Sonia pracuje przy stacji metra, kapitalista ma samochód (ten który płonie na plakacie), są oddziały OMONu, to całe to przedsięwzięcie jest w sumie dość tradycyjne. Niektóre interpretacje w kwestii przełożenia powieści na czasy bardziej współczesne wydają się dość płytkie - na ścianach pokoju Raskolnikowa wiszą plakaty z Leninem i symbolami komunistycznymi, a studenci skaczą w maskach Guya Fawkesa. Trudno też określić, o jaką "współczesność" właściwie chodzi, bo bohaterowie raz biegają w ortalionowych dresach, innym razem w ciuchach w których bez wstydu mogliby wyjść na ulicę w roku obecnym. Trochę słabo wpasowują się w ten klimat wspomnienia bohatera, w których z kolei ludzie odziani są w stroje ludowe z poprzedniej epoki. Termin 'rock musical' to pewna przesada, kawałków stricte rockowych ze świecą szukać. Cała orkiestra jest dość klasyczna, mieli dyrygenta, a nie mieli ani pół gitary elektrycznej, klasycznej ani basu. Perkusja zaś chyba szła z podkładu. Można go było równie dobrze nazwać musicalem electro. Niestety, kolejne utwory nie są przesadnie powalające, stanowią tło, ale nie porywają. Właściwie żaden z nich. Brak tematu przewodniego. No a to jest cholera musical, więc powinny porywać, wyrywać z butów, rozrzewniać i wywoływać parę innych uczuć, a prowadzący motyw powinno się zapamiętywać na lata. Dalej, tradycje muzyczne Rosji i Republik Rosyjskich są o wiele bogatsze i ciekawsze niż to, co nam grają i śpiewają. Każdy naród Kaukazu ma coś bardziej interesującego na stanie niż mdły pop-rock, który wybrano na podkład. Szkoda, że nie zakombinowano w stronę tradycji ludowej - bo ta ścieżka co jest, to raczej nie ma wielkiego potencjału. Nawet kiedy chwilami muzyka wydawała się ciekawsza, to za chwilę linia wokalna całkowicie ją przytłumiała. Z tańcami jest bieda, najlepiej wypada chór prostytutek (którego możemy posłuchać jakieś cztery razy, czyli o przynajmniej dwa za dużo), ale główni bohaterowie raczej się snują. Szkoda. Z radośniejszych rzeczy, scenografia jest ciekawie zrobiona, wykorzystuje dość sensownie projektory, więc wygląda to wszystko całkiem dobrze. Reklamowano, że jest to spektakl w 6D i że użyto najnowocześniejszych technik z zagranicy (to oczywiście wielki plus w oczach Rosjan, bo jak słyszą, że coś jest rosyjskie, to uznają, że będzie to chłam). Spektakl trwa niemal trzy godziny - duża w tym zasługa półgodzinnej przerwy. I tak jak teatry w Moskwie często mają jedzenie i napoje w ludzkich cenach, tak teatr muzyczny postanowił szaleć i np. kanapka z łososiem kosztowała 200 rubli (pisząc 'kanapka' mamy na myśli kromkę chleba z plastrem łososiopodobnym).
Wielkim plusem było to, że po spektaklu podstawiono darmowe autobusy, które rozwoziły ludzi do TRZECH różnych stacji metra. Teatr nie mieścił się na jakimś końcu świata, a mimo to pomyślano o tym, jak widzom ułatwić powrót do domów. |
Mir IskusstwaNie samą pracą człowiek żyje! Literatura, muzyka, film, balet, teatr, sztuka i wszystko, co związane z kulturą (niekoniecznie bakterii jogurtowych) Archiwum
July 2017
Kategorie |