Żyjąc w Polsce wydawaliśmy po kilkadziesiąt-kilkaset złotych miesięcznie na tak zwaną kulturę - kino, płyty CD, DVD, muzea, wystawy. W ciągu ostatniego roku życia w Chinach wydałem niecałe 100 RMB - 68 za książkę, 29 RMB za trzy pirackie płyty DVD ze sklepu. W kinie leci chała ('Szybcy i Wściekli 7' ustanowili ostatnio rekord wszech czasów, przebity już pewnie przez 'Avengers'), bilety są drogie (zależnie od filmu i godzin y seansu: 35-70 RMB). Do tego Chińczycy w kinie zachowują się tak, że idzie oszaleć - telefony, żarcie, gadanie, trzaskanie drzwiami w drodze do kibla i z powrotem. Żyjąc w Europie chodziłem przynajmniej ze dwa razy rocznie (a czasem o wiele więcej, bywało i do sześciu razy) na koncerty. To już są solidne wydatki, nierzadko z przejazdem przez pół kraju lub nawet przez dwa kraje. Tyle, że te dni się potem pamięta przez resztę życia, i to dla nich się chodzi do pracy. Duża część tego, co się tu oszczędza, to pieniądze, które normalnie wydałoby się na przyjemności i rozrywki. W Chinach tej opcji praktycznie nie ma. Nie pójdzie się na 18 do kina, na 20 na egzotyczną kolację np. do hinduskiej restauracji, a na 21:30 na imieniny znajomego do urokliwej knajpki.
Wszystkie święta, rocznice, urodziny, imieniny stają się z czasem powodem do depresji. Ktoś się rozwodzi, ktoś umiera, a jest się tysiące kilometrów dalej. Z jednej strony człowiek widział globus i atlas świata zanim tu się wybrał. Z drugiej pojawia się pytanie: co dostaję w zamian?
Pieniądze.
A poza tym?
Pieniądze.
Już było.
Aha, nic.
Zresztą obsesja na punkcie pieniędzy to jedna z największych plag tutejszej ludności. Część ekspatów z czasem przestaje o tym rozmawiać, bo po prostu nie ma o czym. Nie wyobrażam sobie, żeby ktokolwiek snuł opowieści o tym, że oszczędził tysiące RMB i że robi cudowny interes mieszkając w ChRL. Większość z czasem nabiera obrzydzenia do tych czerwońców, które dają każdego miesiąca (albo i nie dają lub dają fałszywe). W jakimś sensie nabiera też obrzydzenia do siebie, że żyje w ten sposób. Uwaga ta nie dotyczy wielu Polaków, którzy wychwalają ten kraj jako idealny do życia, bo można zarobić. Z perspektywy polskiej tak. Z zachodniej nie.
Inną składową jakości życia są relacje międzyludzkie. Zaprzyjaźnienie się z Chińczykiem jest możliwe, ale tak naprawdę często podszyte jest to tym, że chce się on lansować na białego znajomego lub też liczy na jakieś korzyści związane z tym, że spędza z tobą czas. Z ndziesięciu osób, z którymi się jakoś zbliżyłem, może ze czwórką miałem poważniejsze rozmowy i relacje. Tematy rozmów z większością: żarcie i pieniądze. Ewentualnie: opowiedz nam o Zachodzie, swoich ulubionych miejscach w Chinach, jak się nauczyć angielskiego, jak stąd wyemigrować. Koniec listy tematów. Nauczyliśmy się to ciągnąć w jakieś ciekawsze rejony rozmów, ale przeważająca większość ludzi jest przeraźliwie nudna i ma horyzonty na poziomie zachodniego nastolatka. Niektórzy deklarują, że będą sobie oczy wypłakiwali gdy odjedziesz, a potem nawet nie odpisują na maile. Gdy zapraszałem niegdyś na spotkanie, szesnaście osób zadeklarowało się, że przyjdzie. Pojawiły się cztery. Nikt nie napisał, że przeprasza, ale mu coś wypadło. Zapewne uznali, że byłoby niemiło powiedzieć, że nie przyjdą, więc powiedzieli, że oczywiście, że będą. Z czasem liczbę znajomych ogranicza się głównie do ludzi z Zachodu, bo tu przynajmniej wie się, na czym człowiek stoi, że przyjdę znaczy przyjdę, i że nie zapraszają go po to, żeby sobie z nim robić zdjęcia. Co robić z czasem wolnym? KTV! Nie spotkałem jeszcze człowieka spoza Azji, który zrozumiałby magię tych miejsc i czerpał dziką radość z siedzenia w nich.
Praca to inny czynnik mający wpływ na jakość życia. Uwielbiam uczyć, ale są pewne warunki, które muszą być spełnione, żeby się dało. Kierownictwo nie powinno istnieć, żeby rzucać człowiekowi kłody pod nogi, a gdy zjawiam się w biurze, to współpracownicy nie powinni ukrywać się i modlić, żebym tylko nie zgłosił jakiegoś problemu. Ignorowanie maili, smsów, udzielanie odpowiedzi całkowicie nieprawdziwych to absolutne mantou powszednie. Perspektywy rozwoju? Kursy zawodowe? Spotkania i zebrania? Jakakolwiek informacja zwrotna dotycząca pracy? Gdzie tam, nikt z nas nawet nie miał obserwowanych lekcji. W zamian są komentarze za plecami i nieszczere uśmiechy podczas zebrań. Pod koniec semestru studenci mieli wypełnić ankiety na temat naszych zajęć - po chińsku. Administracja miała przetłumaczyć to na angielski. Zgadnijcie, czy to zrobiła. I tak wiemy, co tam jest, i że to wszystko jest bez znaczenia.
Poza pracą można poczytać sobie gazetkę. Media rozumiane jako dostęp do informacji. Czytasz coś w poniedziałek, w środę okazuje się, że jednak nie. Statystyki wszystkiego są zakłamane, nawet sam pan premier powiedział, żeby ich nie traktować poważnie. Nie, że w Polsce ktoś przesadnie wierzy GUS, ale jednak, premier chyba jeszcze u nas nie mówił/a, żeby zlewać ich dane, bo są dla picu. Właściwie zdobycie jakiejkolwiek wiarygodnej informacji uzależnione jest od tego czy uda się połączyć z mediami zachodnimi i czy mają one nastrój pisać o regionie. Najpierw ogłoszenie, że Chiny mają najwięcej winnic na świecie. Kilka dni potem CNN: tak, ale tylko z 5-10% upraw robią wino. Protesty w Hongkongu - w chińskich mediach znalazłem jakiś reportaż o drugorzędnym turnieju ping-ponga. Statystyka wypadków, samobójstw, przemocy domowej - oficjalne dane ciągle są poprawiane przez organizacje niezależne. O internecie wspominam na bieżąco. To też się przekłada na jakość życia i możliwość prowadzenia rozmów. Niegdyś studentka spytała mnie czemu Tybet jest inny niż reszta Chin. No i chociaż wiem, to odpowiedzieć za bardzo nie mogłem. Inny student, co ja myślę o sytuacji z sąsiadami Chin. Weź sobie gazetkę, tam ci już komitet na pewno napisał całą prawdę, bo jeżeli ci podam mój punkt widzenia, to potem pójdziesz do wychowawcy i będą problemy, że prowadzę działalność antychińską.
Taksówki są tanie. Problemem jest przekonanie kierowcy, żeby włączył licznik. O ile w ciągu dnia zazwyczaj nie ma problemu, o tyle po zmroku i gdy jeszcze pada deszcz, to bywa różnie. Przejazd do nas z dworca wschodniego powinien był kosztować 30 do góra 40 RMB. Najlepszy wynik po godzinie 20, to 50 RMB, a często rozmowa zaczyna się od 100 RMB bo to taka ładna, okrągła suma. Z baru do nas licznik pokazuje 12 lub 14. Nikt go nie włączy po 23, a rozmowy zaczynają się od 50, żeby usiąść koło 30 RMB. To mniej więcej krakowskie ceny, tylko że w rodzimym mieście dostaję je bez wielkich pertraktacji i kształt moich oczu nie ma wpływu na rachunek. Początkowo myślałem, że golą nas, bo biali. Jednak nazbierałem solidną kolekcję historii od studentów. Najlepsza była taka, że dziewczę jechało na dworzec, a pan taksiarz nagle odebrał komórkę i uznał, że woli jechać gdzieś indziej, więc wysadził ją w średnio atrakcyjnym miejscu. Spóźniła się na pociąg, musiała zamienić bilet, poczekać kilka godzin, no po prostu rewelacja. Kwestia wydaje się losowa, podczas całego roku mieszkania w Huainan nie miałem ani razu problemu z taksiarzami. W Baoding kłopoty występowały dość często. Kolega w Szanghaju został kiedyś zamknięty w taksie, bo nie chciał dać się oszukać na ileś tam RMB. To jest po prostu chore - bo nawet policja tutaj służy do zbierania łapówek od ulicznych handlarzy, a nie zajmowaniem się takimi rzeczami.
Kolejny jasny punkt życia w Chinach: idzie się coś załatwić do banku. Raz się uda, raz nie - zależy to wszystko od układu gwiazd i nastroju pani w kasie. Bardzo wygodnie się tak żyje, podobnie przyjemna jest wymiana pieniędzy. Kontrakt głosi, że mogę sobie wymienić do 70% przychodu. No a oni mi nie wymienią. I co, cham się uprze i mu daj! Za to pod bankiem koczują stada cinkciarzy, którzy rzucają się człowiekowi na szyję z jakichś dwudziestu metrów. Co z tego, że to zakazane i że obok stoi radiola? Witamy w realiach trzeciego świata, gdzie prawo i regulacje pisane są dla jaj, a większość ludzi nie ma nawet pojęcia o ich istnieniu. Niemniej pewnego dnia jakiś oficjał może się obudzić i wtedy nagle zaczyna się egzekwować jakiś zapis, który był martwy przez lata. Większości z nas szczęśliwie problem nie dotyczył.
Gdy mieszkaliśmy w Polsce i wypadały święta narodowe, to na parę dni wcześniej wszyscy się cieszyli, robiono plany, czasem nawet szukano sobie tanich lotów. Tutaj nauczeni doświadczeniem jesteśmy przerażeni. Po pierwsze to totalny burdel, często trzeba coś odrobić. Najczęściej wygląda to tak: czwartek należy odrobić w sobotę, ale za to dostaniecie wolny poniedziałek, który będziecie odrabiać za tydzień według grafiku z piątku. W sobotę nie przychodzi połowa grupy, a kiedy indziej ma się znowu z tych piątku, którzy dostają torsji na nasz widok dzień po dniu, a i my za bardzo nie mamy materiału na kolejne 100 minut zajęć. Przeważająca większość świąt to kara - jeździć się za bardzo nie da, bo wszędzie tłumy, brakuje biletów, brakuje noclegów, ceny wszystkiego są wywindowane, w telegraficznym skrócie: idzie oszaleć. Jakieś lokalne wydarzenia? Nie ma. W Dragon Boat Festival i według mojej wiedzy w całym mieście nie odbywało się absolutnie nic. Takie same atrakcje zapewniono nam w Złotym Tygodniu, na Qing Ming i w Święto Pracy. Nowy rok w Pekinie to była istna rewelacja, no ale przynajmniej nas nie zdeptali bijąc się o fałszywe pieniądze, jak to się wydarzyło w Szanghaju. Po jakimś czasie przestaje się nawet kombinować, bo po co się denerwować i jeszcze wydawać na to? Jakość doświadczenia żadna, ogrom wścieku bezmierny. Mieszkasz więc w kraju, który ma niby ogromną ilość turystycznych destynacji pełnych historii, tyle że do większości masz za daleko, żeby je odwiedzić w ciągu trzech-czterech dni. Podczas pierwszego roku jeździliśmy dość dużo, w drugim trochę. W ostatnich miesiącach nie jeździmy prawie nigdzie, bo wychodzi z tego Sunshine City. Mieliśmy blisko do Pekinu, ale po serii wizyt nie mamy tam, nie było za bardzo po co jeździć. Skoro już o świętach: naprawdę trudno kupić komuś jakiś sensowny prezent. W efekcie koło gwiazdki wymieniliśmy z innymi nauczycielami produkty w stylu angielskie herbatniki, ukraińskie piwo, irlandzki likier. Bo co innego? Kupowaliśmy sobie nawzajem puzzle i figurki, bo przecież nie płyty, książki i perfumy, jak to drzewiej bywało. To jest właśnie bardzo duża część tych pieniędzy, które tak łatwo oszczędza się w Chinach. Oszczędza się, bo nie ma na co wydawać.
Całe życie w chińskich realiach staje się walką o bycie człowiekiem. Z ich punktu widzenia, jednostka nie ma racji bytu, życie jest nic nie warte, a student to śmieć, który ma w zębach przynosić pieniądze. Jeżeli ktoś myśli, że Polak Polakowi wilkiem, to może mu zabraknąć skali zwierzęcej na realia chińskie. Niemal nikt nikomu nie ufa, ludzie się nienawidzą, kłamstwo i hipokryzja to wyznaczniki rzeczywistości. Ktoś będzie udawał twojego przyjaciela, żeby za plecami obrabiać ci kuper. Miewałem studentów, którzy deklarowali dozgonną miłość, przychodzili na święta, nowy rok, inne chińskie rocznice. Gdy tylko skończyłem ich uczyć, niemal przestali mnie rozpoznawać na ulicy. Bo i po co, przecież oceny już dostali, więc nie ma absolutnie żadnego powodu do znania mnie. Znalazłem parę osób, które nie operowały w tym modelu, ale to są jednostki. No i pewnego dnia zdaliśmy sobie sprawę, że wielu z nich jest taka fajna, bo po prostu cała reszta to dno. W innych realiach pewnie nie chciałoby się nam z nimi za wiele gadać, bo co za radość nurzać się w nacjonalistycznych opowieściach rzeczywistości alternatywnej? Dwadzieścia lat prania mózgu swoje robi i nawet najoporniejsi i najbardziej sceptyczni nie wyobrażają sobie życia bez Partii, Japonii lub Tybetu. Dokonuje się więc autocenzury i nie rozmawia o tym. Podobno chińskie książki do biznesu piszą, że jeżeli robiłeś biznes z kumplem przez pięć lat, ale pewnego dnia masz okazję zyskać na wyruchaniu go, to koniecznie powinieneś to zrobić. Ja tu jestem na nieco bardziej zyskującym końcu, ale współczuję wielu moim studentom, że będą musieli spędzić życia w takich realiach. Do tego jeszcze ty jesteś laowai, nie rozumiesz Chin i masz być wdzięczny, że pozwoliliśmy ci tu pracować, cieszyć się wspólnie z nami tym do jakiego stadium doprowadziliśmy naszą ojczyznę. Oczywiście nikt się nie cieszy, wszystkich szlag trafia na miliony rzeczy, ale powiedzenie o tym czegokolwiek to byłaby utrata twarzy. Wymyśla się więc jakąś pokrętną logikę, która ma wyjaśniać dlaczego jest jak jest i że właściwie to lepiej. A jak rzeczywistość trzeszczy w szwach, rozpada się i wychodzi wszystko na wierzch? Nie mów o tym niczego, a w ogóle to wyjeżdżaj, bo nie jesteś godzien tu mieszkać. To naczelny argument Chińczyków i apologetów tego kraju. Na pewno wszystko się poprawiło, bo wyjechaliśmy - internet stał się wolny, a córa Xi Jinpinga wkrótce przeprowadzi pogawędkę o 35 maja.
Człowiek wyemigrował, żeby podnieść jakość swego życia wobec tej jaką miał w Polsce. Przerobiliśmy trzy różne miejsca pracy, prywatne i państwowe, trzy różne prowincje. W każdym miejscu były rzeczy lepsze, były gorsze, wszędzie lista tych drugich była znacznie dłuższa. Naiwnie wierzyliśmy, że da się znaleźć miejsce dobre do życia, pracę, która daje satysfakcję i jest doceniana. Może się da, ale średnio chcemy sprawdzać po raz kolejny. Po prostu, w Chinach pracy jest na tony. O dobrych czasem się słyszy, ale bardzo mało osób naprawdę taką ma. W czasie naszego życia tutaj zmieniło się też podejście do obcokrajowców - w końcu miło, że pan premier wygłasza sobie rzewną przemowę o tym, że trzeba nas stąd wszystkich pożegnać. Gdy przemija początkowe zainteresowanie nieznanym i gdy zbierze się już dość standardowe dla Chin doświadczenia, wówczas zaczyna się zadawać sobie pytanie czy aby na pewno ta jakość życia uległa poprawie. Od jakiegoś czasu nam wychodzi, że nie. Średnio nas bawi to, że plują nam w twarz i nie będziemy opowiadać, że to opady atmosferyczne.
Tak naprawdę wszystko sprowadza się właśnie do jakości - jedzenia, pracy, relacji międzyludzkich, relacji na linii władza-obywatel, rozrywki, internetu, usług. Zarabiane pieniądze stają się czymś abstrakcyjnym gdy nie ma ich na co wydawać. W sumie jest - na bilety, żeby stąd wyjechać, wysiąść w jakimś azjatyckim kraju w stylu Tajlandii lub Filipin i zdać sobie sprawę jak wiele z życia traci się mieszkając w Chinach. Być może to właśnie jakość jest głównym powodem sprawczym tego, że każdego wieczora miliony Chińczyków zasypiają marząc o tym, by mieszkać w jakimś innym, najlepiej zachodnim, kraju. Nigdzie nie jest idealnie, ale jak wiemy, piekło też ma dziewięć/pięć kręgów.